pierwsza po południu
Nie wiem, jak do tego doszło, że powstał. Ale fakt faktem, pojawił się niespodziewanie, i być może zostanie na dłużej. W pewnej chwili, Kitka po prostu powiedziała do mnie:
- Mamo, narysuj kotusia!
Przywykłam już do potrzeb w ten sposób artykułowanych. Chociaż pilnujemy, by się zbytnio nie zapędzała w swoich żądaniach i dodawała – proszę. Więc bywa, że mówi – „Mamo, chrupkę! Mamo, proszę chrupkę! Ale cztery!” – tak, do żądań często jest dołączona również bardzo konkretna liczba. Ostatnio dochodzą do tego jeszcze krzyki i histeryczne płacze. Zwłaszcza, gdy w grę wchodzą chrupki, biszkopty, czy inne policzalne ciasteczka. Wtedy wchodzimy w strefę targów, pisków, krzyków i łez. Ja staram się uspokoić jej rozkołatane nerwy, a przy okazji zbić liczbę do bardziej akceptowalnych poziomów, a Kitka obstaje przy czterech. Nie! Pięć! Oczywiście Kitka jeszcze nie jest z tych, co potrafią liczyć – bo kolejność liczb dla niej nie ma wielkiego znaczenia. Czasem sama się zapędzi i sądząc, że mówi większą liczbę, podaje najpierw pięć, a potem cztery, czasem trzy.
Przez pewien czas liczbę trzy zastępowało u niej słowo „tyle!”. Koniecznie z wykrzyknikiem. Miała taki okres w życiu, że cokolwiek nie dostawała do ręki – chrupkę, biszkopt, i tym podobne – zawsze musiało być tego sztuk dwie. Ponieważ najpierw dostawała jedna rączka, a druga nie mogła pozostawać gorsza. Trudno było ją tego oduczyć, zwłaszcza, jak w grę zaczęło wchodzić „tyle!”, ponieważ jej małe rączki zrobiły się ciut większe i pojemniejsze, więc jedna rączka była w stanie pomieścić dwa biszkopty… Co za tym idzie, w drugiej kitkowej łapce niespodziewanie robiło się miejsce na jeszcze jeden smakołyk. Teraz znów jest ciut większa i wie, że w jej łapkach zmieszczą się już co najmniej cztery chrupki, a paluszków to już na pewno pięć!
Niedawno jednak jej "matematyczne" zdolności mnie zaskoczyły, bo gdy doszło do targów, kiedy ona żądała czterech chrupek, a ja upierałam się przy dwóch – Kitka wypaliła: Osiem!
Ostatecznie i tak wyszło na moje. Jednak nie omieszkałam się podzielić odkryciem z Lubym, który po chwili namysłu doszedł do wniosku, że odpowiedź Kitki jest jego winą. Zdarzało mu się parę razy rzucić do niej (podczas owych przekąskowych targów) – ta, może osiem? Dziecko zapamiętało, i uraczyło mnie taką odpowiedzią. Może i Kitka ma dopiero dwa lata z okładem, ale jednak pamięć ma z tych naprawdę dobrych.
Nie dalej jak dzisiaj czytałam jej nową książkę, wczoraj ze dwa razy i dzisiaj kolejne trzy. Parę godzin później udało mi się ją przekonać, że nie posiadamy zmywarki i mama musi iść do kuchni umyć tę stertę naczyń. Zaproponowałam, żeby jak zwykle, poszła do kuchni razem ze mną. Żeby mieć ją na oku podczas zmywania, czy gotowania, staram się, żeby każdorazowo zabierała ze sobą krzesełko oraz jakąś książeczkę. Ustawia wówczas krzesełko w rogu, rozsiada się na nim i „czyta”. Dzisiaj było nie inaczej, wstawiła krzesełko do kuchni i pobiegła do pokoju. Po chwili wróciła z książeczką, którą czytałyśmy po śniadaniu. Słyszałam jak przeglądając tężę książeczkę, „czyta” z pamięci niektóre fragmenty, z czegoś co czytałyśmy ledwo parę razy. Z kilku książek niektóre wiersze i wierszyki zna już praktycznie na pamięć i jak czytamy książkę, służę jej wyłącznie za miejsce do siedzenia. Z drugiej strony, część mówi zupełnie po swojemu…
Była sobie raz grajeczka, pokochała grajkę. Król wyprawił im wesele i baja skończona – tak, to jedna z jej osobistych wersji „Bajki iskierki”. A na stacji stoi Lomokotywa – pomimo tego, że po sylabach wychodzi lokomotywa. Ale gdy proszę o powtórzenie, to reaguje jak Joey uczący się francuskiego z Phoebe.
Ale! Dość o językowych zdolnościach Kitki. Mam wygadany egzemplarz dziecka, po prostu. W każdym razie, Kitka w którymś momencie przysiadła się do stoliczka, na którym ma rozrzucone kartki i kredki. W pewnej chwili woła mnie, że będziemy rysować. Podaje mi kredkę i mówi:
- Mamo, narysuj mi kotusia! Proszę!
Pomimo „proszę”, wiem, że nie ma opcji odmowy.
- Mam ci narysować kotka, tak? – dopytuję, siadając na ziemi obok niej.
- Nie, kotusia! Narysuj mi kotusia! – mówi z naciskiem, jaki tylko potrafi wywierać dwulatek. Kotuś. Nie kotek, tylko kotuś. Biorę kredkę do ręki i patrzę z powagą na córkę.
- Hm… No dobrze. Ale jak wygląda kotuś? Jak kotek?
- Tak!
- Ale… ma skrzydełka? – zadaję podchwytliwe pytanie, ciekawa jak zareaguje Kitka.
- Tak!
- Jak motylek? – dopytuję, rysując kółko, które docelowo ma zostać kotusiową głową.
- Tak! – potwierdza moje przypuszczenie Kitka.
- I ogonek jak papużka?
Ponownie otrzymuję ze strony Kitki pełne entuzjazmu, zielone światło. W ten sposób otrzymałyśmy kotusia. I kotusie wyparły zwykłe kotki, o których narysowanie jak do tej pory notorycznie prosiła mnie Kitka. Potem dostałam kolejną kredkę i tę samą prośbę – o kotusia. Chyba dostałam po kolei wszystkie kolory, jakie w zasięgu ręki miała Kitka. Więc kartka bardzo szybko zapełniła się skrzydlatymi kotusiami.
Następnego dnia, Kitka znowu zasiadła do stolika i scenariusz się powtórzył. Co prawda bez pytań pomocniczych, bo już wiedziałam jak narysować kotusia. Novum była natomiast prośba o dorysowanie kotusiom nakryć głowy. Więc mamy teraz kartkę pełną kotusiów, z czego każdy ma co innego na głowie. Jeden ma więc cylinder, inny zaś wełnianą czapkę, następny ułańską rogatywkę, sombrero czy beret. Jak pokazałam Lubemu nasze dzieło, beret od razu rzucił mu się w oczy, po czym stwierdził, że może powinnam coś o nich napisać? Być może. Ale rysowanie kotusiów mnie tak wciągnęło, że zanim wymyślę jakie mogą mieć charakterki i przygody, to zasiadłam do tabletu i dałam się ponieść inspiracji, jaką otrzymałam od Kitki.
Ale! Dość o językowych zdolnościach Kitki. Mam wygadany egzemplarz dziecka, po prostu. W każdym razie, Kitka w którymś momencie przysiadła się do stoliczka, na którym ma rozrzucone kartki i kredki. W pewnej chwili woła mnie, że będziemy rysować. Podaje mi kredkę i mówi:
- Mamo, narysuj mi kotusia! Proszę!
Pomimo „proszę”, wiem, że nie ma opcji odmowy.
- Mam ci narysować kotka, tak? – dopytuję, siadając na ziemi obok niej.
- Nie, kotusia! Narysuj mi kotusia! – mówi z naciskiem, jaki tylko potrafi wywierać dwulatek. Kotuś. Nie kotek, tylko kotuś. Biorę kredkę do ręki i patrzę z powagą na córkę.
- Hm… No dobrze. Ale jak wygląda kotuś? Jak kotek?
- Tak!
- Ale… ma skrzydełka? – zadaję podchwytliwe pytanie, ciekawa jak zareaguje Kitka.
- Tak!
- Jak motylek? – dopytuję, rysując kółko, które docelowo ma zostać kotusiową głową.
- Tak! – potwierdza moje przypuszczenie Kitka.
- I ogonek jak papużka?
Ponownie otrzymuję ze strony Kitki pełne entuzjazmu, zielone światło. W ten sposób otrzymałyśmy kotusia. I kotusie wyparły zwykłe kotki, o których narysowanie jak do tej pory notorycznie prosiła mnie Kitka. Potem dostałam kolejną kredkę i tę samą prośbę – o kotusia. Chyba dostałam po kolei wszystkie kolory, jakie w zasięgu ręki miała Kitka. Więc kartka bardzo szybko zapełniła się skrzydlatymi kotusiami.
Następnego dnia, Kitka znowu zasiadła do stolika i scenariusz się powtórzył. Co prawda bez pytań pomocniczych, bo już wiedziałam jak narysować kotusia. Novum była natomiast prośba o dorysowanie kotusiom nakryć głowy. Więc mamy teraz kartkę pełną kotusiów, z czego każdy ma co innego na głowie. Jeden ma więc cylinder, inny zaś wełnianą czapkę, następny ułańską rogatywkę, sombrero czy beret. Jak pokazałam Lubemu nasze dzieło, beret od razu rzucił mu się w oczy, po czym stwierdził, że może powinnam coś o nich napisać? Być może. Ale rysowanie kotusiów mnie tak wciągnęło, że zanim wymyślę jakie mogą mieć charakterki i przygody, to zasiadłam do tabletu i dałam się ponieść inspiracji, jaką otrzymałam od Kitki.
Zwykle tego nie robię, ale efekt przerósł moje oczekiwania i myślę, że pierwszy (oby nie ostatni) Kotuś zasługuje, by zaistnieć również tutaj.