Kartki chronologicznie

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą anegdota. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą anegdota. Pokaż wszystkie posty

Mamo, narysuj mi kotusia!

19 marca 2020, czwartek
pierwsza po południu

Nie wiem, jak do tego doszło, że powstał. Ale fakt faktem, pojawił się niespodziewanie, i być może zostanie na dłużej. W pewnej chwili, Kitka po prostu powiedziała do mnie:

- Mamo, narysuj kotusia!

Przywykłam już do potrzeb w ten sposób artykułowanych. Chociaż pilnujemy, by się zbytnio nie zapędzała w swoich żądaniach i dodawała – proszę. Więc bywa, że mówi – „Mamo, chrupkę! Mamo, proszę chrupkę! Ale cztery!” – tak, do żądań często jest dołączona również bardzo konkretna liczba. Ostatnio dochodzą do tego jeszcze krzyki i histeryczne płacze. Zwłaszcza, gdy w grę wchodzą chrupki, biszkopty, czy inne policzalne ciasteczka. Wtedy wchodzimy w strefę targów, pisków, krzyków i łez. Ja staram się uspokoić jej rozkołatane nerwy, a przy okazji zbić liczbę do bardziej akceptowalnych poziomów, a Kitka obstaje przy czterech. Nie! Pięć! Oczywiście Kitka jeszcze nie jest z tych, co potrafią liczyć – bo kolejność liczb dla niej nie ma wielkiego znaczenia. Czasem sama się zapędzi i sądząc, że mówi większą liczbę, podaje najpierw pięć, a potem cztery, czasem trzy.

Przez pewien czas liczbę trzy zastępowało u niej słowo „tyle!”. Koniecznie z wykrzyknikiem. Miała taki okres w życiu, że cokolwiek nie dostawała do ręki – chrupkę, biszkopt, i tym podobne – zawsze musiało być tego sztuk dwie. Ponieważ najpierw dostawała jedna rączka, a druga nie mogła pozostawać gorsza. Trudno było ją tego oduczyć, zwłaszcza, jak w grę zaczęło wchodzić „tyle!”, ponieważ jej małe rączki zrobiły się ciut większe i pojemniejsze, więc jedna rączka była w stanie pomieścić dwa biszkopty… Co za tym idzie, w drugiej kitkowej łapce niespodziewanie robiło się miejsce na jeszcze jeden smakołyk. Teraz znów jest ciut większa i wie, że w jej łapkach zmieszczą się już co najmniej cztery chrupki, a paluszków to już na pewno pięć!

Niedawno jednak jej "matematyczne" zdolności mnie zaskoczyły, bo gdy doszło do targów, kiedy ona żądała czterech chrupek, a ja upierałam się przy dwóch – Kitka wypaliła: Osiem!

Ostatecznie i tak wyszło na moje. Jednak nie omieszkałam się podzielić odkryciem z Lubym, który po chwili namysłu doszedł do wniosku, że odpowiedź Kitki jest jego winą. Zdarzało mu się parę razy rzucić do niej (podczas owych przekąskowych targów) – ta, może osiem? Dziecko zapamiętało, i uraczyło mnie taką odpowiedzią. Może i Kitka ma dopiero dwa lata z okładem, ale jednak pamięć ma z tych naprawdę dobrych.

Nie dalej jak dzisiaj czytałam jej nową książkę, wczoraj ze dwa razy i dzisiaj kolejne trzy. Parę godzin później udało mi się ją przekonać, że nie posiadamy zmywarki i mama musi iść do kuchni umyć tę stertę naczyń. Zaproponowałam, żeby jak zwykle, poszła do kuchni razem ze mną. Żeby mieć ją na oku podczas zmywania, czy gotowania, staram się, żeby każdorazowo zabierała ze sobą krzesełko oraz jakąś książeczkę. Ustawia wówczas krzesełko w rogu, rozsiada się na nim i „czyta”. Dzisiaj było nie inaczej, wstawiła krzesełko do kuchni i pobiegła do pokoju. Po chwili wróciła z książeczką, którą czytałyśmy po śniadaniu. Słyszałam jak przeglądając tężę książeczkę, „czyta” z pamięci niektóre fragmenty, z czegoś co czytałyśmy ledwo parę razy. Z kilku książek niektóre wiersze i wierszyki zna już praktycznie na pamięć i jak czytamy książkę, służę jej wyłącznie za miejsce do siedzenia. Z drugiej strony, część mówi zupełnie po swojemu…
Była sobie raz grajeczka, pokochała grajkę. Król wyprawił im wesele i baja skończona – tak, to jedna z jej osobistych wersji „Bajki iskierki”. A na stacji stoi Lomokotywa – pomimo tego, że po sylabach wychodzi lokomotywa. Ale gdy proszę o powtórzenie, to reaguje jak Joey uczący się francuskiego z Phoebe.

Ale! Dość o językowych zdolnościach Kitki. Mam wygadany egzemplarz dziecka, po prostu. W każdym razie, Kitka w którymś momencie przysiadła się do stoliczka, na którym ma rozrzucone kartki i kredki. W pewnej chwili woła mnie, że będziemy rysować. Podaje mi kredkę i mówi:

- Mamo, narysuj mi kotusia! Proszę!

Pomimo „proszę”, wiem, że nie ma opcji odmowy.
- Mam ci narysować kotka, tak? – dopytuję, siadając na ziemi obok niej.
- Nie, kotusia! Narysuj mi kotusia! – mówi z naciskiem, jaki tylko potrafi wywierać dwulatek. Kotuś. Nie kotek, tylko kotuś. Biorę kredkę do ręki i patrzę z powagą na córkę.
- Hm… No dobrze. Ale jak wygląda kotuś? Jak kotek?
- Tak!
- Ale… ma skrzydełka? – zadaję podchwytliwe pytanie, ciekawa jak zareaguje Kitka.
- Tak!
- Jak motylek? – dopytuję, rysując kółko, które docelowo ma zostać kotusiową głową.
- Tak! – potwierdza moje przypuszczenie Kitka.
- I ogonek jak papużka?

Ponownie otrzymuję ze strony Kitki pełne entuzjazmu, zielone światło. W ten sposób otrzymałyśmy kotusia. I kotusie wyparły zwykłe kotki, o których narysowanie jak do tej pory notorycznie prosiła mnie Kitka. Potem dostałam kolejną kredkę i tę samą prośbę – o kotusia. Chyba dostałam po kolei wszystkie kolory, jakie w zasięgu ręki miała Kitka. Więc kartka bardzo szybko zapełniła się skrzydlatymi kotusiami.

Następnego dnia, Kitka znowu zasiadła do stolika i scenariusz się powtórzył. Co prawda bez pytań pomocniczych, bo już wiedziałam jak narysować kotusia. Novum była natomiast prośba o dorysowanie kotusiom nakryć głowy. Więc mamy teraz kartkę pełną kotusiów, z czego każdy ma co innego na głowie. Jeden ma więc cylinder, inny zaś wełnianą czapkę, następny ułańską rogatywkę, sombrero czy beret. Jak pokazałam Lubemu nasze dzieło, beret od razu rzucił mu się w oczy, po czym stwierdził, że może powinnam coś o nich napisać? Być może. Ale rysowanie kotusiów mnie tak wciągnęło, że zanim wymyślę jakie mogą mieć charakterki i przygody, to zasiadłam do tabletu i dałam się ponieść inspiracji, jaką otrzymałam od Kitki.
Zwykle tego nie robię, ale efekt przerósł moje oczekiwania i myślę, że pierwszy (oby nie ostatni) Kotuś zasługuje, by zaistnieć również tutaj.

 Kotuś

Prawie jak w szpiegowskim filmie

25 lutego 2011, piątek
chwilę po dziesiątej wieczorem

I jak tu nie wierzyć przysłowiom? Idzie luty – podkuj buty. Śniegu wiele nie ma, za to mróz trzyma taki, że trzeba uważać na chodnikach. Ulice są aż białe od szronu. A zaśnięcie w autobusie grozi śmiercią z wychłodzenia. Dobra, w przypadku tego ostatniego przesadziłam, ale można naprawdę zmarznąć. Przytrafiło mi się to wczoraj, gdy wracałam do domu. Ale najpierw…

Budzik niemiłosiernie dzwonił, starając się mnie wyciągnąć tuż po siódmej spod pierzyny, dodatkowo przykrytej kocem. Z właściwym sobie ociąganiem zwlekłam się z łóżka, czując jak chłód panujący w pokoju atakuje moje ciało. Najpierw stopy, potem łydki, przesuwa się wyżej, przebiega dreszczem wzdłuż kręgosłupa aż ostatecznie dociera do czubka głowy. Otrząsam się. Cóż, nie jest to może zbyt miłe uczucie, ale rozbudza lepiej niż kawa i zachęca do szybszego ubrania się.

Jestem skostniała po prawie godzinnej jeździe autobusem, oczywiście nieogrzewanym, bo dlaczego miałoby być ciepło w pojeździe, kiedy na zewnątrz jest minus piętnaście? Miałam mocne postanowienie, że nie zasnę, tylko będę czytać drugi tom książki, którą sprezentowała mi Kai swego czasu. Nie zdołałam dotrzymać danego sobie słowa. Nie pamiętam nawet w jaki sposób dotarłam do Katowic. To znaczy wiem, jechałam autobusem. Ale stało się to tak nagle! Otworzyłam oczy, a tu już mijamy przystanek przy III Liceum Ogólnokształcącym im. A. Mickiewicza i chwilę później skręcamy w ulicę Sokolską. Trzęsę się z zimna. I powtarzam sobie, że teraz to już nie mogę zasnąć, bo zamiast wysiąść tam gdzie bym chciała to jeszcze wyląduję w Siemianowicach Śląskich. Ostatecznie jednak nie przegapiłam docelowego przystanku, zwie się: Józefowiec Szpital. Kiedyś bywałam tam niemal co tydzień, ewentualnie, co dwa lub trzy. Wtedy jednak musiałam wstawać o szóstej, a czasem nawet i wcześniej, żeby zdążyć na zajęcia rozpoczynające się o ósmej. Rzuciłam okiem na zegarek – punkt dziewiąta. Opatuliłam się szczelniej płaszczem i przeszłam na drugą stronę ulicy, następnie kilkanaście metrów w kierunku Siemianowic, po czym skręciłam w uliczkę tuż przy Carrefourze.

- Dzień dobry, ja do pracowni naukowej – mówię uprzejmie do pana w stróżówce.
- Dowód poproszę – padła sucha odpowiedź. Po otrzymaniu dokumentu z powrotem oraz plakietki z napisem „Gość Archiwum 15” (dzisiaj to było „Gość Archiwum 2”), mogłam wejść głębiej w budynek Archiwum Państwowego w Katowicach. W pewnym oddaleniu, na lewo od pierwszego budynku AP znajduje się Instytut Pamięci Narodowej w Katowicach, ale nigdy tam nie byłam.

Ach, kto by pomyślał! Nie było mnie w Archiwum rok, a może dłużej. Wtedy nie potrzebowałam żadnej plakietki, nikt nie żądał ode mnie dowodu. Witało się tylko z ochroną i mówiło „my na zajęcia do…”, po czym wychodziło przeszklonymi drzwiami po prawej – znów na zewnątrz, a później szło raźnym krokiem nieco pod górkę, po kocich łbach, zakręcało się koło budynku głównego magazynu, i dalej za niewielkim obszarem powiedzmy umownie – parkowym – znajduje się budynek nr 10, gdzie AP wypożycza Uniwersytetowi Śląskiemu dwie nieduże salki, gdzie odbywały się zajęcia. Dalej się odbywają, tylko już bez mojego moim udziału. Ech, szkoda, były naprawdę ciekawe. Zwłaszcza, jak któregoś razu, majową porą, doktor postanowił przeprowadzić zajęcia na zewnątrz. Rozłożyliśmy się na trawie (w tym „parku”) i powtarzaliśmy materiał do kolokwium, albo już do egzaminu? Nie pamiętam. Przyuważyłam wówczas sójkę, beztrosko skaczącą między krzaczkami, by chwilę później odlecieć. Czy wybrała się za Morze? A kto ją tam wie.

Po umieszczeniu płaszcza i torby w przeznaczonej do tego szafce... Dzięki bogom, miałam w portfelu piątaka, bo inaczej mogłoby być niewesoło! Z kluczem od szafki w kieszeni, plakietką przyczepioną w pasie, teczką pod pachą i duszą na ramieniu, otworzyłam przeszklone matowym szkłem drzwi, prowadzące do pracowni naukowej.

Formalności zajęły mi chwilę. Musiałam wypełnić „Zgłoszenie użytkownika”, które to wypełnia się, kiedy pierwszy raz w danym roku człowiek korzysta z zasobów archiwum. Imię, nazwisko, adres, nr dowodu osobistego… A, no tak. Cel w jakim się będzie grzebać w aktach, ewentualny zleceniodawca i zespół lub zespoły, które nas interesują (Dead Can Dance, Trans Siberian-Orchestra, Carrantouhill…). Dobra, żarty na bok!

- Hm… a ma pani dokument z uczelni? – zapytała mnie archiwistka o miłej i dziwnie znajomej oku aparycji. Ciągle mam wrażenie, że już ją kiedyś widziałam. Może skończyła studia dwa lub trzy lata temu? Może rzeczywiście widziałam ją na uczelni? A może tylko tak mi się wydaje.
- Tak, mam – z dumą wyjmuję z teczki zaświadczenie, które dostałam na moją prośbę od pani promotor, że jestem jej seminarzystką. Ha! Jednak dobrze myślałam, że będzie potrzebne. I pewnie pani promotor miała rację, że w archiwum lubią pieczątki; bo poza jej podpisem miałam na zaświadczeniu też pieczątkę instytutu.
- Czy mogłabym prosić o inwentarz do tego zespołu? – zapytałam uprzejmie. Trudno zamawiać akta, jeśli nie wie się, co kryje się w teczkach pod danymi sygnaturami, prawda?
- Ależ oczywiście – dostałam do ręki teczkę z książkowym inwentarzem. Tak uzbrojona weszłam do akwarium.

Może zatrzymajmy się w tym miejscu. Dlaczego akwarium? Wyobraźcie sobie takie miejsce: Po przejściu krótkiego korytarzyka wchodzicie do większego pomieszczenia. Po prawej ręce znajduje się lada, przy której obsługiwani są petenci. To tam składa się zamówienie, odbiera przywiezione z magazynu archiwalia i tam się je oddaje. Po lewej zaś, w niewielkiej niszy znajduje się biblioteka AP, tak mi się wydaje, że to jest biblioteka, ale szczerze mówiąc nie przyglądałam się uważnie. Naprzeciwko natomiast są drzwi do dość sporych rozmiarów pomieszczenia. Z miejsca przy ladzie doskonale widać kto jest w środku, ponieważ ściana od mniej więcej połowy wysokości aż do sufitu jest przeszklona. Nie jest to jedyna szklana ściana w pracowni naukowej. Podobnie wygląda lewa ściana pomieszczenia. Pomiędzy nią, a zewnętrzną ścianą budynku jest korytarz, który prowadzi dokądś. Dokąd? Nie wiem, nie sprawdzałam, w końcu jestem tam tylko gościem. Widziałam jednak każdego, kto przechodził tym korytarzem, no i mnie również widziano. Stąd wzięło się to prześmiewcze określenie na pracownię katowickiego AP – akwarium. Określenie to usłyszałam po raz pierwszy na drugim roku studiów, na pierwszych lub drugich zajęciach z Wstępu do Archiwistyki, gdy doktor zrobił nam wycieczkę po terenie AP, oswajając nas – nieobytych – z okolicą.

Przejrzenie inwentarza zajęło mi chwilę, ale w końcu wybrałam pięć jednostek, które wydały mi się najbardziej rozsądne. Oczekiwanie na przyjazd archiwaliów z magazynów nieco się przedłużał, więc wybrałam się na zwiedzanie. Szczerze mówiąc, nie było nic ciekawego do oglądania, ponieważ akurat w holu nie było żadnej wystawy. Tzn. wystawa była, ale nieciekawa, ot makiety budynków. Dokładniej była to pokonkursowa wystawa projektów budynku Archiwum Państwowego w Katowicach oddział w Bielsku-Białej. Wygrał projekt, który zakładał możliwość rozbudowy powierzchni magazynowej. Bardzo przemyślne i sprytne rozwiązanie moim zdaniem.

W międzyczasie przeczytałam wstęp do inwentarza, z którego dowiedziałam się o historii zespołu, z którego miałam zamiar korzystać, czyli Polskiego Komisariatu Plebiscytowego dla Górnego Śląska w Bytomiu. Długa nazwa, ale cóż zrobić? Ów zespół obecnie ma niecałe 2 metry bieżące, ale w 1933* było tych metrów 50 (sic! Z czego, jak wyczytałam już wówczas był to niekompletny zespół – podwójne sic!). 50 metrów, gdyby ustawić te akta w pionie to stos przewyższyłyby mój blok. A zostało niecałe 2 metry. Szkoda.

*rok powstania Archiwum Państwowego w Katowicach

W końcu otrzymałam zamówione archiwalia. Dwie teczki i dwie szpule mikrofilmów. Teraz zaczęła się cała zabawa… Sporo jej było przy instalowaniu mikrofilmu w rzutniku, czy jak się ta tajemnicza machina nazywa. Prawie pięć godzin spędziłam na czytaniu ulotek i odezw przed tym ustrojstwem. Ponieważ to było na prąd, tzn. żarówka, która podświetlała kliszę leżącą na szybce i przykrytą drugą szybką (, bo resztę maszyny obsługuje się ręcznie), i że było stare dość, a przynajmniej na takie wyglądało – to buczało okropnie. Ból głowy, jaki wyniosłam z archiwum, przeszedł mi dopiero późnym wieczorem i to przy pomocy końskiej dawki ibupromu. Wcześniej ani herbata, ani krótka drzemka nie chciały pomóc.

Wiecie, dopiero przy przeglądaniu mikrofilmu, powiększaniu czy pomniejszaniu, kręceniu korbką tam i nazad... Dopiero wtedy przyszła mi do głowy myśl, że jednak fajnie być historykiem. Siedzieć w ciszy (nie licząc tego buczenia), przerywanej szelestem kartek z akt przeglądanych przez innych gości archiwum. I wpatrywać się w słowa, oglądać czarnobiałe zdjęcia. Przeglądać gazety sprzed dziewięćdziesięciu lat. Reklamy zamieszczane w nich wydają się takie egzotyczne, np. reklama krawca szyjącego ubrania komunijne dla chłopców, czarne i granatowe a w nawiasie dodane – modre, żeby wszyscy zrozumieli. Albo kto inny reklamujący firmę: transport, spedycja, wynajem furmanek. Czy też reklama samego działu ogłoszeń: szukasz pracy, poszukujesz pracownika, zamieść anons w Gońcu Śląskim a osiągniesz cel. Mniej więcej tak to brzmiało.

***

Najlepsza była jednak rozmowa z Lubym już po wyjściu z pracowni. Wspomniałam mimochodem, że pracowałam na zmikrofilmowanych aktach. On na to:
- Przeglądałaś mikrofilmy!? O, to zupełnie jak na filmach szpiegowskich! Hans Kloss zawsze oglądał je pod lupą!
Taaak, a „w Paryżu najlepsze kasztany są na placu Pigalle”. „Zuzanna lubi je tylko jesienią”.
Ja nie oglądałam pod lupą, tylko przy użyciu machiny. Dzisiaj zresztą też. Do tego czytałam materiały agitacyjno-propagandowe przygotowywane na wiece. Swoją drogą ciekawa rzecz. No, ale mniejsza już o to. I tak się rozgadałam aż nadto, jak zwykle. 

Zakończę wesołym akcentem:

Dzwoni telefon. Luby pyta niemal od „progu”:
- Jak nazywa się ten utwór grany w filmach przez wampiry? Gdzie tak siedzą i grają na organach?
- Toccata i fuga d-moll, Bacha* – odpowiedziałam prawie z marszu.
Dlaczego to takie zabawne? Bo on i nasz wspólny przyjaciel dyskutowali na ten temat dłuższy czas i nie mogli sobie tego przypomnieć tak bardzo, że jak ujął to Luby: „od tego mózg mi zaraz wyparuje!”. Cóż, najwyraźniej uratowałam mózg Lubego przed samozniszczeniem…

*choć jak tak słucham teraz tego utworu, to mam wrażenie, że wampiry zwykle znają tylko początek Toccaty.

Nie ten obrazek, nie ten dźwięk

3 lutego 2019,
ćwierć na piątą po południu

Spędzamy miłe, niedzielne popołudnie u Teściów. Zima za oknem niezbyt śnieżna, ale chłodna, więc tym przyjemniej spędzać czas w miłym towarzystwie w ciepłym salonie. Teściowa ogląda z Kitką książeczki na dywanie, a ja siedzę przy stole z kawą i ciastkiem ciesząc się chwilą spokoju, przyglądam się ich zabawie. Luby siedzi w fotelu, również odpoczywając przy kawie.

W pewnej chwili Babcia mówi do Kitki pokazując jej lokomotywę:
- Ciuch ciuch, tu tu...! Pociągi już tak nie robią, nie gwiżdżą - mówi po chwili w naszą stronę. 
- Gwizdać gwiżdżą, ale... - odezwał się Luby. Urywał na moment, po czym dodaje: - Ostatnio tak właśnie myślałem, że dlaczego niby pociągi robią ciuch ciuch, przecież tak, to robiły parowozy.
- Jeszcze da się przejechać parowozem... - wtrącam nieśmiało, choć dobrze wiem, że to już rzadkość. Ot, ciekawostka i turystyczna atrakcja.
- No tak, ale uczyć dzieci, że pociąg robi ciuch ciuch to ... - zawiesił głos, bo nie było sensu nic więcej dodawać. Wiadomo - anachronizm, prima sort!

Mnie zaś od razu przypomniał się fragment tuwimowskiej "Lokomotywy", która przez jakiś czas była na topie wierszyków Kitki.
"(...)Do taktu turkoce i puka, i stuka to
Tak to to, tak to to, tak to to, tak to to (...)"

Tak też już większość pociągów nie robi, pomyślałam upijając kolejny łyk kawy. Jasne, niektóre stukają i pukają, trzeszczą i się chwieją, jakby zaraz miały się rozlecieć. Ale jednak, wiele już jest pięknych, nowych i - zupełnie cichych. Mimochodem zanurzam się głębiej w tę tematykę, skupiając się na własnych myślach. Przypomniało mi się, jak Mama skomentowała kiedyś, gdy wymieniono tory na trasie Katowice - Poznań; mówiła, że od tego czasu nie może spać w pociągu. Ponieważ nie kołysało już jej do snu to "tak to to, tak to to, tak to to"; dlatego zasypiała dopiero za Poznaniem, gdzie tory były stare, a pociąg rytmicznie turkotał. Remont torowiska pozbawił moją Mamę około sześciu godzin snu z dziewięciu możliwych, podczas naszej dorocznej, wakacyjnej podróży nad jezioro. Plus jeszcze z godzinę, bo to była podróż z przesiadką. W ciągu lat czas na przesiadkę coraz bardziej się wydłużał, od tego, że parę razy musieliśmy przebiegać przez tory by zdążyć na drugi pociąg, aż do momentu, w którym podczas ostatniej naszej wspólnej podróży na wakacje - czekaliśmy dwie godziny (wszystko zgodnie z rozkładem) od czwartej do szóstej rano.

Wspomnienia przerwał mi pełen niedowierzania głos Teściowej, która przeglądała z Kitką kolejną książeczkę. Tym razem rzecz była o kolorach:
- Żółty! I dali makaron! Kto to wymyślił, że niby takie to typowe...? - rzuciła retorycznie. - Jak teraz są makarony razowe i kolorowe to dali makaron jako żółty kolor! - kontynuowała, a ja w duchu przyznawałam jej rację. - Zamiast tego mogli dać kaczuszki, słońce, cytrynę.... Nie, makaron! - zakończyła z oburzeniem.

Cóż, makaron przykładem koloru żółtego, może i faktycznie niezbyt to trafione. Ale to nic, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że jagody mają czarne serca - bum, tara-ra, bum!

Podróż od Kresa do Kresa przez czas i przestrzeń

10 grudnia 2010,
trzy ćwierci na ósmą wieczorem

Za oknem panowała już bezsprzecznie atramentowa ciemność, raz na jakiś czas rozpraszana pomarańczowym blaskiem latarń, odbijanym od śniegu, który pokrywał grubą warstwą mijany krajobraz. Jeśli w Gdańsku dopiero, co zaczęło sypać, koło Torunia podkłady były pokryte warstewką białego puchu, w okolicy Zgierza warstwa śniegu zrównała się z wypolerowaną stalą torów, tak za Radomskiem wyraźnie było widać które tory nie były w użytku. Gdyby napadało jeszcze kilkanaście centymetrów śniegu, trudno byłoby w równej, białej pokrywie odnaleźć nieużywane torowiska.

Nim pociąg dotarł do Bydgoszczy skończyłam przygodę z „Wskrzesicielem”, Seana Stewarta. Czy to pech, czy szczęście, ale ostatnio trafiały mi się wyjątkowo filozoficzne książki. „Błogosławiony wiek”, Tomasza Piątka okazał się bardzo głęboką lekturą o życiu i Kosmosie. Tak samo „Wskrzesiciel”. I w obu - jakoś mimochodem, nienachalnie i ledwo widocznie, niby wąż w gęstwinie - przemykały się między stronicami rozmyślania o śmierci.

Bez większego zainteresowania obserwowałam współpasażerów, którzy zajęci byli swoimi sprawami. Zajmowali się tym, czym zwykle zajmują się ludzie w pociągach. Spali. Czytali kolorowe brukowce. Albo uczyli się do zaliczenia z prawa cywilnego – to tylko luźne przypuszczenie, które wysnułam po przeczytaniu tytułu na lakierowanej, jadowicie zielonej okładce opasłego tomu Kodeksu Prawa Cywilnego. Co prawda właściciel tegoż, przystojny młody człowiek o ciemnych włosach i oczach barwy starego złota, wiele czasu i uwagi poświęcał kserowanemu fragmentowi książki. Jakiej? Nie mam pojęcia. Młodzian wysiadł w Łodzi. Na chwilę miejsce naprzeciwko mnie opustoszało, ale tylko na chwilę.

Miejsce złotookiego młodzieńca zajął inny młody człowiek, choć na ile byłam w stanie ocenić – o kilka lat starszy ode mnie, czyli mniej więcej koło trzydziestki. Po zdjęciu z siebie wierzchniego okrycia i zarzuceniu na półkę bagażu, rozsiadł się przede mną. Oddzielił się od świata zestawem słuchawkowym komórki oraz książką. Tom miał dziwnie znajomy wygląd. Chwilę zajęło mi skojarzenie, co to za lektura, aż wreszcie doznałam olśnienia! „Północna granica”, Feliksa W. Kresa, wydanie pierwsze! Jak dawno miałam w ręku ten tom „Księgi Całości”? Hm… Kiedy to było? Koniec gimnazjum zapewne, pewnie tuż po tym jak skończyłam czytać sagę o Wiedźminie, Andrzeja Sapkowskiego. Czyli niewątpliwie rok 2003, ponieważ jeszcze na początku liceum czytałam „Księgę Całości” i przy okazji wpakowałam się w omawianie „Pani Dobrego Znaku” mojemu profesorowi polskiego.

Jak do tego doszło? A, w bardzo prosty sposób. Najpierw zostałam wywołana do odpowiedzi. Usiadłam naprzeciwko psora przy jego biurku – taki autorski sposób odpytywania, żaden inny psor nie pozwalał byśmy siedzieli przy odpowiedzi. Większość kazała nam stać – albo w ławce, albo tuż przy biurku. Ale siedzieć? A skądże! Psor B. był jednak wielce uprzejmym człowiekiem i traktował uczniów jak ludzi, w ograniczonym zakresie, ale jednak. Więc usiadłam. Podałam zeszyt profesorowi, żeby sobie mógł go obejrzeć. Wtedy chyba jeszcze nie miałam zdjęcia kolegi na okładce – bo to zupełnie inna historia, ani cytatów z wierszy Jacka Kaczmarskiego (z tego co pamiętam to był tam np. fragment z utworu „Ci wszyscy ludzie”, „Pan Kmicic”, „Lalka”, i coś jeszcze. Na innej okładce – chyba właśnie tej ze zdjęciem kumpla, był pełny tekst „Postmodernizmu”, oczywiście autorstwa J. Kaczmarskiego – „Wszystko wolno! hulaj dusza! / Do niczego się nie zmuszaj! / Niczym się nie przejmuj za nic! / Nie wyznaczaj sobie granic! ” etc. Chyba wciąż potrafiłabym wyrecytować całość.)

Wrócę jednak ad rem!, psor wziął zeszyt, obejrzał a potem skupił przenikliwe spojrzenie jasnoniebieskich oczu na mnie. Dokładniej to na moim wisiorku, który za tło miał czerwono-czarno-białe pasy mojego golfa; więc raczej był słabo widoczny.
- Co ty masz na tym łańcuszku? – zapytał w końcu profesor, zmarszczywszy brwi.
- Smoka – odparłam z prostotą i zgodnie z prawdą.

Rzeczywiście w połowie września weszłam w posiadanie żelaznego smoka z rozpostartymi skrzydłami i głową zwróconą w lewo (tzn. dla patrzącego w prawo). Wówczas jeszcze posiadał trójkątnie zakończony ogon, który nieszczęśliwie się ułamał w okolicy następnej Wielkanocy, gdy upadł mi na podłogę w pokoju. Zabawne jest to, że pewnego dnia, niedługo po tym jak go zakupiłam, spadł mi na beton ulicy, kiedy einfachowe zapięcie puściło – absolutnie nic mu się nie stało.

W każdym razie, żelaznego smoka zdobyłam za całe trzy złote w odpustową niedzielę. Dlaczego żelaznego? Cóż, pozostałe sprzedawane na tym straganie – również za niebywałą cenę trzech złotych – były posrebrzane, ten jeden zaś niczego nie udawał i był po prostu żelazny. Jedyny w swoim rodzaju, nic więc dziwnego, że postanowiłam go mieć. Ja! Ktoś kto niespecjalnie lubi biżuterię, przez co Luby ma czasem spore problemy z wyborem prezentu dla mnie. Ciągle utyskuje na fakt, że nigdy nie przekułam uszu (i w żadnym wypadku nie mam już zamiaru). Ale zdaje się znów odjechałam od tematu… Powiedziałam więc profesorowi, zgodnie z prawdą, że na wisiorku mam smoka.

- Smoka – powtórzył profesor niechętnie. – A wiesz czego symbolem jest smok?
- W chińskiej kulturze symbolizuje mądrość… - zaczęłam, nieco speszona, bo nie bardzo wiedziałam do czego dążył nauczyciel. Poza tym smok na moim wisiorku był jak najbardziej europejskiej urody, więc tak jakby - zupełnie świadomie - się rozjechałam między symboliką a przedstawieniem.
- Ale żyjemy w kulturze europejskiej, chrześcijańskiej, tutaj smok jest symbolem diabła – zauważył chłodno.
- No, tak… Ale ja to się w sumie fantastyką interesuję i tam są różne rodzaje smoków.
- Fantastyką? – zapytał uważnie.
- Tak. RPG też trochę, to znaczy... Graniem w odgrywanie. Gram ze znajomymi na forum internetowym, tam jest takie miasto, Narilvatar, i każdy odgrywa swoją postać, i tak tworzy się większa historia. Poza tym sporo czytam – dodałam mimochodem, nie przeczuwając katastrofy.
- A jaką teraz książkę czytasz? – "Pięknie! Po prostu cudownie..." – pomyślałam, czując jak moje jestestwo przeszywa chłód. Jakoś tak głupio kłamać w żywe oczy, ale jak tu opisać czytaną właśnie lekturę, żeby nie upewnić nauczyciela w przekonaniu, że jestem wyznawcą szatana, a fantastyka to mrok, zło i precelki?
- „Panią Dobrego Znaku”, Feliksa W. Kresa - odpowiedziałam w końcu, bo przecież nie mogłam milczeć aż do dzwonka. - To jest kolejny tom z cyklu „Księga całości”. Akcja dzieje się w świecie, który nazywa się Szerer. I nad tym światem panuje Szerń, ślepa moc, składająca się z jasnych i ciemnych wstęg, która nadała inteligencję ludziom, kotom i sępom… - Cóż, ratując się przed całkowitym upadkiem, zaczęłam opowiadać o świecie przedstawionym, byle tylko nie zdradzić fabuły czytanej książki. 
Profesor jednak w końcu się zmitygował, albo po prostu przypomniał sobie, że jeszcze cała lekcja przed nami i nie może spędzić całego dnia na słuchaniu o Szererze, więc przerwał mi w pół zdania:
- No, dobrze, ale wróćmy do odpytywania. Opowiedz o motywie śmierci w Średniowieczu.

Nie pamiętam jaką ostatecznie ocenę dostałam, ale chyba nie poszło najgorzej (pewnie jakaś państwówka, może nawet czwórka). Żeby było zabawniej, z tematu śmierci w Średniowieczu byłam pytana jeszcze dwukrotnie na lekcjach polskiego – podczas powtórki z epoki oraz w klasie maturalnej podczas wielotygodniowej powtórki przed maturą.

Chyba nic dziwnego, że moim tematem maturalnym było „Motyw śmierci w literaturze i malarstwie. Omów na wybranych przykładach”? To było przeznaczenie! Zresztą za prezentację maturalną dostałam 100%, nie jestem pewna dokładnie za co, bo ledwo pamiętam, co mówiłam. A tak wysoka nota była dla mnie radosnym zaskoczeniem. Jedynie co wiem, to że podeszłam do tematu bardzo przemyślnie, bo zamiast się rozwodzić o różnych rodzajach śmierci od bohaterskiej po samobójczą, po prostu omówiłam antropomorficzną personifikację śmierci od średniowiecza ("Rozmowa Mistrza Polikarpa ze Śmiercią", anonim; "Trzy okresy życia kobiety i Śmierć" – H. Baldung) przez barok ("Napis na statuę, abo na obraz śmierci" – S. Sęp Szarzyński, "Alegoria marności świata", J. de Valdes Leal), Młodą Polskę ("O! Przyjdź" – S. Korab Brzozowski, "Tanathos", J. Malczewski) po współczesność ("Mort", T. Pratchett). Jak widać – nie wysiliłam się zbytnio jeśli chodzi o materiał źródłowy, ale za to zrobiłam ją samodzielnie i spędziłam nawet parę godzin w czytelni Biblioteki Śląskiej. I przy ostatnim pytaniu od mojego profesora musiałam je delikatnie sprostować, ponieważ profesor źle zrozumiał jeden z wniosków prezentacji – który brzmiał, że dawniej przedstawienie śmierci miało przerażać, a obecnie może być tematem żartów. Nauczyciel chyba sądził, że chodziło mi w ogóle o podejście współczesnych ludzi do śmierci, a nie - współczesnej sztuki.

Hm, tylko że zaczynając ten wpis wcale nie miałam zamiaru omawiać ani mojej przygody przy odpowiedzi z polskiego, ani tym bardziej maturalnej prezentacji. Wróćmy do początkowo omawianej sytuacji - pociąg relacji Gdynia-Katowice, jakiś czas po opuszczeniu Łodzi Widzew.

Rzecz w tym, że w pewnym momencie młody człowiek odłożył na bok „Północną granicę”, a mnie zaczęło coraz bardziej korcić, żeby porozmawiać z nim na temat książki i w ogóle dowiedzieć się, czy to zwykły przypadek, czy faktycznie lubi fantastykę. Po chwili wreszcie przełamałam nieśmiałość, zgniotłam w ręce i okruszki wsadziłam do kieszeni, po czym odważnie zapytałam – bez owijania w bawełnę: czy lubi pan fantastykę?

Rozmowa nie wiedzieć kiedy, stała się zupełnie luźna, przeszliśmy na „ty” i dowiedziałam się, że to nie pierwsza fantastyka, którą czytał. Dowiedziałam się, że wszystko zaczęło się od Conana Barbarzyńcy i że ma w domu wszystkie siedemdziesiąt dwa tomy (jeśli dobrze zapamiętałam liczbę). Poza tym wracał od znajomych z Łodzi, których poznał grając w Lineage. Że co prawda już nie gra, bo po kilku latach mu się znudziło, ale znajomości pozostały, i że któryś z nich polecił mu Kresa do przeczytania. Że zwykle jeździ do nich tam autem pożyczanym od kumpla, który ma warsztat, ale jak jest zima to wybiera pociąg, bo przynajmniej nie musi się obawiać, że gdzieś utknie w korku. Opowiedział mi, jak to pod Siewierzem, stał kilka godzin, bo tiry zatarasowały wjazd na górkę. Nie dały radę wjechać na szczyt, a nie mogły też się wycofać, bo za nimi ciągnął się już wielokilometrowy korek. I od tej pory, mówił, że już nigdy w zimie nie wybierał się na wyjazdy autem. Stwierdził, że pociągi są zdecydowanie mniej zawodne w tej kwestii. Mimo wszystko.

Do tego jeszcze opowiedział mi – chyba w odpowiedzi na to, że przyznałam się iż wracam od chłopaka, że w sumie to miał dziewczynę w Tarnowie, ale po jakimś czasie zrezygnowali, bo im się jeździć do siebie nie chciało. I że teraz, to on od pół roku jest już z inną, miejscową panną. Przy okazji dowiedziałam się, że jeździ wózkiem widłowym po jednym z wielu hipermarketów. I nie jest z tego faktu szczególnie dumny, ani usatysfakcjonowany, ale z kumplem ma już pomysł na własną działalność gospodarczą. Mam nadzieję, że mu się uda, bo w sumie miły był z niego facet.

Wysiadaliśmy w tym samym miejscu, czyli na końcowej stacji, którą akurat były Katowice. Zanim pociąg wtoczył się na stację, uprzedziłam Pawła (bo powiedzmy, że tak miał na imię), że plac Wilhelma Szewczyka został już zamknięty dla autobusów i wszystkiego innego, więc pewnie przejście przez dworzec nie wchodziło w grę. Zresztą byłam mądra tylko dlatego, że mam manię sprawdzania wszystkiego kilka razy i wolałam przed wyjazdem z Wrzeszcza sprawdzić jak będzie wyglądał mój powrót z centrum na dzielnicę. Dzięki temu wiedziałam o zamknięciu placu i przeniesieniu mojego przystanku spod dworca na Rynek i na aleję Korfantego.

Paweł był wielce uradowany, że się podzieliłam tą informacją, ale zaraz po tym się zamyślił, bo nie był pewien czy jest w stanie trafić na ulicę 3 Maja, skąd miał tramwaj do siebie (konkretniej do sąsiedniego miasta, biedaczek). Zaoferowałam pomoc, zwłaszcza, że i tak szliśmy w tym samym kierunku. Pokazałam mu proste wyjście na ulicę Konopnickiej, wskazałam pięknie odnowiony kinoteatr Rialto, o którym też chwilę rozmawialiśmy. Stwierdził, że wygląda całkiem nieźle, trochę jak muzeum (sic! Już nie wspominając o tym, że wcześniej w trakcie rozmowy dotknął mnie do żywego sugestią, że pewnie czytuję romanse… phi! Nie obraziłam się na niego tylko dlatego, że go nie znam, przy czym stwierdziłam krótko, że nie, że czytuję głównie fantastykę i kryminały. Poza tym, tak... czytałam romanse, w podstawówce). Po czym przeprowadziłam go przez opustoszałą Dworcową, gdzieś w okolicy Pocztowej przyznał mi się, że absolutnie nie posiada orientacji w terenie (a to podobno kobiety się gubią!), zwłaszcza w Katowicach. Dziwne, ja się tam w nich doskonale znajduję. A jak ktoś mi da mapę do ręki to może i w obcym miejscu bym sobie dała radę (tak zresztą ostatnio radziłam sobie w Silesii CC, żeby nie błąkać się po tym sklepowym molochu bez ładu i składu, tylko bezbłędnie odnajdywać sklepy, które mi były akurat potrzebne). Wreszcie wyszliśmy na Rynek, a Paweł zauważył na przystanku „swój” tramwaj. Pożegnaliśmy się serdecznym uściskiem dłoni, bez złudnych nadziei na ponowne spotkanie. On pobiegł na tramwaj i zdążył, a ja smętnie spojrzałam na wyświetlacz komórki. Oczywiście miałam masę czasu do autobusu, mniej więcej dwadzieścia minut. Gdyby pociąg przyjechał punktualnie, a nie z pięciominutowym opóźnieniem, zdążyłabym na wcześniejszy transport. Pocieszałam się jednak, że co pięć minut to nie dwieście czterdzieści (czym mógł się pochwalić pociąg z Bielska-Białej do Gdyni, kiedy wjeżdżał na stację Gdańsk Wrzeszcz), więc nie było jeszcze tak źle.

Ostatecznie usiadłam na pustym przystanku przy alei Korfantego i wpatrując się w świetlisty napis „Fenix” i podświetlony, okrągły szyld oznajmiający obecność czynnego 24h/dobę bankomatu BZ WBK po drugiej stronie, zajadając się ostatnią bułką, jaka mi została w zaimprowizowanym chlebaku z małej empikowskiej reklamówki, oczekiwałam cierpliwie na „mój” autobus, którego suma cyfr to 17.

Nie wiedzieć czemu, kiedy opowiedziałam o tej przyjemnej rozmowie z Pawłem memu Lubemu, ten wydawał się odrobinę zazdrosny. Ale to pewnie tak bardziej dla zasady i pozorów niż dlatego, że miałby jakiś powód (bo rozumiem, że można być zazdrosnym, ale to jeszcze trzeba mieć powód...)

Historyk z Chemikiem jednym samochodem jechali

2 lipca 2019, wtorek
wpół do ósmej rano

Tak się nasze losy potoczyły, że z Lubym pracujemy w tej samej okolicy. Podrzuciwszy Kitkę do Dziadków, ruszyliśmy więc w drogę do pracy. Akurat mówiono w radiu o zdarzeniu w biurze Facebook'a. Luby słuchał uważnie, ja trochę mniej, bardziej skupiając się na układaniu planu pracy na nadchodzący dzień i zastanawiając się, czy będzie trzeba zostać po godzinach. Z tych rozmyślań wyrwał mnie głos Lubego.
- Masz telefon pod ręką? - zapytał.
- Tak.
- Sprawdź, co to jest sarin - poprosił. 
- Sarin to gaz bojowy - odpowiedziałam po prostu, wpisując jednak zapytanie w wyszukiwarkę. Mimochodem usłyszałam krótkie "wiem" z jego strony. - Fluorometylofosfonian izopropylu - odczytałam Lubemu nazwę związku, nawet nie klikając w odnośnik do Wikipedii.  
- Dzięki. 
Uśmiechnęłam się do niego w odpowiedzi. A później zaśmiałam i podzieliłam się z nim krótkim spostrzeżeniem:
- Wiesz,... to zabawne. Zadałeś mi pytanie, co to jest sarin i odruchowo odpowiedziałam ci tak, jak odpowiedziałabym każdemu innemu człowiekowi. Ale w gruncie rzeczy wiedziałam, że to wiesz i wcale nie pytasz o to, co to jest sarin - tylko jaki to jest związek - dodałam. Luby również się zaśmiał, przyznając mi rację.

Nie do wiary!

29 września 2018, sobota
trzy ćwierci na siódmą wieczór

Ostatnio niezbyt często zdarza nam się korzystać z komunikacji miejskiej. Szczecinek nie jest aż tak rozległym miastem, a przynajmniej - nie mieszkamy aż tak daleko od Teściów. Wystarczająco jednak, by utrzymywać ze sobą bardzo przyjazne stosunki. Spacer do Dziadków zajmuje nam zwykle koło godziny, bo w piękną pogodę nie ma sensu się spieszyć. Czasem nawet dłużej, biorąc pod uwagę, że Kitka bardzo lubi spać w wózku, gdy przyjemnie buja ją na wertepach. Zwykle też wracamy na piechotę. Dzięki temu w ciągu dnia robimy zdrowe siedem kilometrów spacer.

Dziś jednak zasiedzieliśmy się u rodziców Lubego i postanowiliśmy wrócić autobusem. Zagadywaliśmy Kitkę, by nam nie zasnęła po drodze, obserwując mimochodem mijane ulice.
Przejeżdżaliśmy akurat jedną z głównych arterii, przy której, po obu stronach, mieszczą się sklepy różnej maści. Okna jednego z lokali, znajdującego się już niemal na wylocie ulicy, oklejone zostały krzykliwą informacją - do wynajęcia. Luby przez dłuższą chwilę bardzo intensywnie się mu przyglądał. Autobus ruszył z przystanku, a on wciąż się wpatrywał w oklejoną witrynę. Zaintrygowana zapytałam w końcu:
- Co jest?
- A nie... - mruknął, odrywając wreszcie wzrok od budynku. - Myślałem, że zamknęli sklep z dewocjonaliami. Aż nie chciało mi się wierzyć! - dodał.
- Dewocjonalia? - zapytałam z lekko kpiącym uśmiechem na ustach. - I wierzyć... - dodałam, zawieszając głos na ostatnim słowie. Luby popatrzył na mnie, po czym roześmiał się serdecznie, gdy dotarła do niego gra słów i znaczeń:
- Ahaha, mi nie chciało się! - dokończył.

Spotkanie z Dr Chirurgiem

16 grudnia 2017, sobota
kwadrans na drugą po południu

Poród i połóg to nie jest najłatwiejszy okres w życiu kobiety, ale da się je przeżyć. W końcu trzeba być twardym Słowianinem, a nie miętkim ninją, czyż nie? Z drugiej strony, jak się człowiek nadwyręży to nie ma sensu zgrywać bohatera. Aczkolwiek próbowałam. Jednak po małej awanturze i zmyciu mi głowy przez Lubego i Teściową zgodziłam się pójść do lekarza, żeby obejrzał moje biodro, które po porodzie nie chciała ze mną współpracować jak na grzeczną część ciała przystało. (Choć były dni, albo raczej - pory dnia, w których nie dawało się we znaki - tak bardzo). Co prawda położna, która odwiedziła Kitkę i mnie tuż po powrocie do domu, pokiwała głową ze zrozumieniem, że tak... może boleć, ale że to minie. Mimo to, ani Luby, ani Teściowa nie byli przekonani, że chodzenie po domu o lasce to stan, który można przyjąć do wiadomości.

Udało mi się zapisać na wizytę blisko Gdańska Głównego, więc by móc obrócić w tę i nazad zanim Kitka zaczęłaby robić Teściowej awanturę, że jest głodna - wzięliśmy taryfę. Zresztą pan Złotówa był bardzo ciekawym człowiekiem, z którym można było spokojnie pogadać o życiu i kosmosie. Ponieważ Święta są za pasem, to i temat ten wypłynął jako pierwszy. Taksówkarz stwierdził, że obecnie Święta to zwykły biznes, a nie Święta. Wspomniał, że przez ostatnie lata jakoś tak się składało, że często miał dyżur w Wigilię.
- Jak wyjeżdżam na trasę, kupuję karton wódki i wiecie państwo? Wszystko uda mi się sprzedać.
- W życiu bym na to nie wpadł, żeby zamawiać taksówkę po wódkę w Wigilię - przyznał, z lekka zszokowany Luby. Cóż, człowiek uczy się całe życie. Szczerze? Też by mi to do głowy nie przyszło.

Jednak od pana Złotówy, większym ewenementem okazał się dr Chirurg, do którego udałam się na konsultacje z tym moim nieszczęsnym biodrem. Doktor, wysoki, starszy pan o miłej aparycji, choć z pozorem nieco oderwanego od świata człowiekiem, zaprosił mnie do gabinetu.
- Noga panią boli? - zapytał tuż po tym, jak wyłuszczyłam w czym rzecz. - To należy do ortopedy iść, bo chirurg to nogi skleja albo ucina - dorzucił z uśmiechem. - To kiedy pani rodziła? Czwartego grudnia? To jakby rodziła pani trzy godziny temu!
W istocie - to był mój pierwszy argument w rozmowie z Teściową i Lubym, że ból w nodze pewnie mi przejdzie prędzej czy później. W końcu połóg trwa sześć do ośmiu tygodni, a u mnie minął zaledwie tydzień. Przyznałam się lekarzowi, że noga dokucza mi tak bardzo, iż w domu zmuszona jestem chodzić o lasce - którą z jakiegoś powodu wiele lat temu w prezencie urodzinowym otrzymał Luby od swych kumpli z rodzinnych stron. Dr Chirurg pokiwał głową i skomentował tylko tak:
- Dobrze... Laskę nosić przy chorej nodze, jak dr House. - Za to na moje nieśmiałe stwierdzenie, że bolące miejsce - zgodnie z zaleceniem Teściowej - obkładam zmrożonymi i potłuczonymi liśćmi kapusty, rzucił z lekką dozą pogardy:
- Kapustą to może pani sobie głowę obłożyć, nawet kształt odpowiedni.
Ostatecznie dr Chirurg przepisał mi ibuprofen i zalecił wizytę u ortopedy. Dr Neurochirurga-Ortopedę też odwiedziłam, dwa dni później. Dr Neurochirurg-Ortopeda po krótkim wywiadzie stwierdził, że tak naprawdę to nie boli mnie biodro, tylko mięśnie, które z powodu wymuszonej pozycji się podkurczyły i ciągnie mnie w miejscu ich przyczepu do miednicy. Zalecił ćwiczenia rozciągające z taśmą i w zasadzie to tyle. Ćwiczyłam w wolnej chwili używając długiego, wełnianego szalika. Też jakoś dało radę. Noga wróciła do normy.

Ale! Nie uprzedzajmy faktów. Gdy wracaliśmy z Lubym, pod domem zaobserwowaliśmy interesujące zjawisko. A konkretnie kota - biało-czarnego kociaka, który wskoczył na niewielkie drzewko posadzone na jesieni pod naszym blokiem. Luby początkowo myślał, że kot skoczył na drzewko, bo dostrzegł tam jakiegoś ptaka - ale nie zauważyliśmy żadnego. Kociak przez chwilę wspinał się wyżej i wyżej. Przystanęliśmy kilkanaście metrów od niego, ciekawi jak rozwiąże problem zejścia. Wielokrotnie słyszałam, że koty mają z tym kłopot ze względu na budowę ich pazurów, które uniemożliwiają schodzenie głową w dół - a i też kocią niechęć do tego typu akrobacji. Jednak ten okaz kota był wyjątkowo sprytnym przedstawicielem swego rodu i z drzewa schodził tyłem. Zrobił to bardzo zręcznie i udanie, czym zasłużył sobie na cichą owację ode mnie. Zresztą, nie tylko my go obserwowaliśmy, ale również para z dzieckiem w wózku, która zatrzymała się w podobnej odległości, co i my.
- Na początku myślałem, że to sroka siadła na tym drzewie... Pewnie był zmiennokształtnym, który odwracał uwagę od innego zdarzenia - zawyrokował Luby, gdy ruszyliśmy do domu. - Bo na tym drzewie nic nie było, więc po co miałby na nie wskakiwać?
No właśnie, a dlaczego kura przeszła przez ulicę? Pewnie też była zmiennokształtna.

Świąteczne plany

12 grudnia 2017, wtorek
trzy ćwierci na jedenastą wieczór.

Jak to przed świętami, należy ustalić - kto, gdzie i z kim spędzi wigilijny wieczór. Brat wspominał, że będzie go spędzać niedaleko moich Teściów, więc zaproszony został na drugi dzień świąt. Jednak od słowa, do słowa wyszło, że sprawa się rypła i zostaje na miejscu. Zrobiło się smutno, bo nie widzieliśmy się od początku roku. 

Wspominał, że nie pojedzie do ciotki, ani do kuzyna na sylwestra. Co jeszcze bardziej sprawiło, że zrobiło mi się go szkoda. Próbowałam przekonać go, że może jednak warto ruszyć się z domu i poodwiedzać różnych ludzi - skoro i tak ma mieć urlop do końca roku, warto go wykorzystać. Przypomniały mi się wówczas wszystkie te rajdy po Polsce, w które rok w rok zamieniały się moje urlopy. Trasa była zawsze ta sama, lub podobna - Częstochowa, Katowice, Tychy, Szczecinek, Gdańsk. Czasem wpadał dodatkowo Będzin, albo Siecino. Gdzieś w rozmowie wyszło, że być może jednak pojedzie odwiedzić koleżankę w któryś dzień świąt, skoro nie może być u niej na Wigilii. 

- To przecież rzut kamieniem do nas! - mówię mu. - Wsiadasz w pociąg bezpośredni i jesteś. Odbierze cię Teść, albo Luby jeśli będzie akurat mógł - proponuję i zachęcam. Brat przytakuje i czuję, że może weźmie to pod rozwagę: - Dawno się nie widzieliśmy. Ile to już? Od stycznia jakoś będzie, bo przecież później zaszłam w ciążę i już nie ruszałam się z domu. A tak, będziesz miał okazję zobaczyć nas i Kitkę. Miejsce się znajdzie do spania. Rozmawiałam już o tym z Teściową, czuj się zaproszony - mówię dalej, malując przed nim wspaniałą wizję spotkania z młodszą siostrą i siostrzenicą.
- Tak, tak... Jasne. A to jak długo tam będziecie? - pyta w końcu.
- No, przez jakieś najbliższe trzy lata... - odpowiadam, nie kryjąc rozbawienia. Czyżby zapomniał?
- Że... co?! - zdziwił się wyraźnie. A ja śmieję się w najlepsze do słuchawki, wprawiając Brata w jeszcze większą konsternację. W końcu jednak dociera do niego, co powiedziałam. Przypomina sobie nasze wcześniejsze rozmowy. - A! Racja. - Zaczyna się śmiać razem ze mną.

Szykują się wielkie zmiany. Choć część już przybyła na świat, by go nam zmienić i zorganizować na nowo. A niebawem będziemy organizować się na nowych śmieciach ze starymi szpargałami. Tylko najpierw trzeba je wszystkie spakować.

Dostarczone do rąk własnych

30 sierpnia 2016, wtorek
trzy ćwierci na szóstą wieczór.

Jak co dzień, zanim otworzyłam drzwi mieszkania, zajrzałam do skrzynki pocztowej. Początkowo nic się nie wydarzyło ciekawego. Wyciągnęłam najnowszy katalog IKEI, może się przyda. Pod nim jednak czekało na mnie o wiele większe zaskoczenie, niż mogłabym sobie tego dnia wyobrazić.

Nie może być! Przecież znam tę kopertę - pomyślałam zdziwiona, kiedy na dnie skrzynki dostrzegłam list. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy - było moje pismo oraz niebieskie znaczki, które własnoręcznie umieszczałam na kopercie niemal dwa miesiące temu. Drugim szczegółem natomiast była biało-żółta, dwujęzyczna naklejka pod niemal wykaligrafowanym przeze mnie słówkiem: France.
Treść naklejki w języku francuskim i angielskim brzmiała mniej więcej tak:
Poczta uczyniła wszystko, co w jej mocy, aby dostarczyć niniejszą przesyłkę pod wskazany adres, jednak nie zdołała tego uczynić, ponieważ: 
Poniżej wymieniono cztery powody, lecz tylko jeden został zaznaczony:
- adresat nie został odnaleziony pod podanym adresem.
 
Och, dobrze wiem, że nie został! - pomyślałam, śmiejąc się w duchu. - Zresztą, wiem nawet dlaczego!

Wymieniony na kopercie adresat od dwóch tygodni znajdował się już w Polsce, a niemal sześć tygodni oczekiwał na doręczenie tejże przesyłki. Ach, francuska poczta jest zadziwiająca... Natomiast Luby późniejszym wieczorem, kiedy powrócił z sesji, prawdziwie się wzruszył - po półtora miesiąca otrzymawszy kartkę urodzinową, którą słałam mu, gdy przebywał na obczyźnie.

Dzień dziecka

1 czerwca 2010, wtorek,
ćwierć na ósmą rano.
Jaki mamy piękny listopad tej wiosny. Lepka szarość przesączała się przez zasłony, sugerując by pozostać w pieleszach. Pozostać w ciepłych objęciach Morfeusza, który szeptał czułe słówka i głaskał delikatnie po włosach. Budzik dzwonił kilkakrotnie przypominając o obowiązkach... I tak, zamiast o szóstej, raczyłam wstać po siódmej. A potem, potem trochę mi się spieszyło z wszystkim. Efekt był do przewidzenia, chociaż niezwykły. Wydrukowałam, co wydrukować miałam, ale zapomniałam wstawić u dołu strony numerację... Ołówkiem ją dopisałam. Na szczęście to nie idzie na konkurs, to ledwie wstęp, to przygrywka do czegoś większego. A później, chociaż zrobiłam sobie drugie śniadanie – zostawiłam je na desce w kuchni. Bywa.

To było dobre przedpołudnie. Kolejne dwa wpisy i autografy wylądowały w indeksie. Niespiesznym krokiem załatwiłam formalności związane z odbyciem praktyk zawodowych. Ponownie będę pracować w archiwum uniwersyteckim, to miło, że mnie zechciano. Pani A. to niezwykle miła kobieta, pani M. i pan K. również są ludźmi do rany przyłóż, więc myślę, że bezkonfliktowo przetrwam te cztery tygodnie. Właściwie: tydzień plus trzy. Jeden tydzień na przełomie czerwca i lipca, trzy na przełomie września i października. Tym sposobem mam całe trzy miesiące wakacji. Hip hip... urra? Cóż, będzie dużo czasu do zajmowania się pracą magisterską (och, marzenia ściętej głowy!).

Poza tym dzisiaj się ktoś do mnie uśmiechnął. Albo się nie uśmiechnął tylko mi się tak wydawało? To też możliwe. Pewnie pomyślał, że zabawnie wyglądam... Cóż, rzeczywiście ubrałam się dość, ekscentrycznie, pewnie głównie chodziło o odzienie wierzchnie... jakoś nie widuję osób w okolicach mojego wieku w takowych. Otóż paradowałam po mieście w długim do połowy łydek kremowym prochowcu ze sztruksowymi wstawkami po bokach połów i rękawów. Spod płaszcza widoczne były pseudo-jensowe pseudo-dzowny udające bojówki, które zakrywały prawie całą cholewę zdezelowanych już nieco czarnych glanów. A przy czarno-szarej torbie, jak zwykle przywieszonego miałam kota, którego dostałam parę lat temu od Lubego, by mi zawsze towarzyszył. Kota nazwałam bardzo (mało)oryginalnie: J-nym Futrzakiem, w skrócie Futrzak.

A tak w ogóle wiecie, że był taki francuski generał, co się nazywał Daimos? Dowodził wojskami francuskimi w Afryce. W każdym razie, tak chciał nabrać koleżankę jeden z kolegów w grupie.
- Tak, tak. Generał Daimos... a japońską obroną Okinawy dowodził Kapitan Tsubasa! – dodał inny.
- Kapitan? Tylko kapitan? – zapytałam, udając niedowierzanie. – A kim był Yattaman?
- Yattaman to był japoński lotniskowiec! – stwierdził z przekonaniem kolega (ten, co stwierdził, że był taki francuski generał Daimos).
- Ech, czy my kiedyś dorośniemy!? – zapytała, śmiejąc się jednocześnie, siedząca ze mną w ławce koleżanka.
- Po co? – odpowiedziałam, szczerząc się radośnie. W końcu dorosłość nie jest niczym fajnym.

To było wczoraj, a dzisiaj powinnam świętować dzień dziecka.

Wracałam do domu autobusem, normalna rzecz, chociaż wyjątkowo krótki puścili jak na tę linię. Zwykle jeżdżą przegubowe, ale pal licho. Autobus był starszy, co najmniej dziesięć lat niż ja, ale to też nic.
Udało mi się wypatrzyć miejscówkę na tylnych siedzeniach. A po chwili wypatrzyłam kolegę, z którym chodziłam do jednej klasy w liceum. Skinęliśmy sobie głowami na przywitanie, ale nie podszedł do mnie – aczkolwiek stał niedaleko. Wyjął z torby jakieś opasłe tomiszcze w raczej jasnej okładce. Dojrzałam fragment tytułu, resztę dośpiewałam i wyszedł mi z tego „Pan Lodowego Ogrodu” (w sumie to jeszcze nie miałam okazji przeczytać, bo w pobliskiej filii Biblioteki nie mają, a na Rybnicką jak zawsze za daleko).
- Też mam książkę – powiedziałam na tyle głośno, żeby usłyszał. Spojrzał na mnie, a ja wyjęłam z torby książkę Marcina Mortki.
- Pokaż – poprosił, podałam mu tom. Spojrzał krzywo na okładkę, po czym rzucił okiem na opis z tyłu. – Skarby, piraci... łeeee – skrzywił się zabawnie. Prychnęłam odbierając książkę od niego.
- A pokaż, co ty tam masz? – Rzuciłam okiem na opis z tyłu podanej książki. – Magia, władza? Pfff! Na co to komu? – zapytałam nie kryjąc rozbawienia. Roześmiał się również. I tak każde z nas powróciło do lektury, którą zabrał ze sobą w podróż autobusem.

Magia w praktyce

19 kwietnia 2014, sobota,
ćwierć na dwunastą w południe.

Od kilku minut stałam z Lubym na przystanku, oczekując autobusu, który według wszelkich znaków na niebie i ziemi miał przybyć „niebawem”. Jednak to niebawem strasznie zaczynało się dłużyć, a nas czas naglił. Przygryzłam wargę poważnie zastanawiając się nad pewną kwestią. Rozejrzałam się, ale autobusu nie było widać. Spojrzałam na Lubego.
- A może pójdziemy piechotą? – zapytałam.
- Zaraz przyjedzie.
- Nie mówię, że nie… tylko, no wiesz… – odchrząknęłam i uśmiechnęłam się przebiegle, zerkając w kierunku, z którego powinien był nadjechać autobus. – Może jednak pójdziemy piechotą? – zapytałam ponownie z odpowiednim naciskiem, odwracając się do Lubego.
- A… Jasne, racja. Nie ma sensu czekać – przyznał z powagą.
- Właśnie! No to idziemy! - stwierdziłam, wsuwając dłoń pod ramię Lubego. Odwróciliśmy się od przystanku i bardzo, bardzo powoli ruszyliśmy w kierunku, w którym chcieliśmy jechać.
- Po co komu autobus, skoro można się przejść… – dorzucił znacząco Luby.
- Dokładnie. Taki piękny dzień, dobry na spacer. - Podskórnie czułam, że to może się udać. Szliśmy naprawdę powoli, nie oglądając się. Jakbyśmy rzeczywiście mieli zamiar przejść te kilka kilometrów piechotą. Odeszliśmy dwa kroki od przystanku. To był ten moment, właśnie ten. Obejrzałam się. Na skrzyżowaniu, oczekując na światłach, stał autobus. Ten, którym mieliśmy jechać.
- Ha, udało się! Porządny rytuał Przywołania Autobusu – obwieściłam radośnie. – Chyba było wystarczająco przypadkowe, by nie było z tego Paradoksu, prawda? – zapytałam Lubego, nie kryjąc zadowolenia, gdy podchodziliśmy do podjeżdżającego w zatoczkę autobusu.

Powtarzalność słów i spraw

29 kwietnia 2014, środa,
trzy ćwierci na dziesiątą wieczorem
.

Zwykły wieczór. Między jednym dniem pracy, a drugim. Siadam przed laptopem i przeglądam strony internetowe, jak to mam w zwyczaju. Tu zajrzę na jedno forum, potem na drugie. Napiszę coś głupiego na shoutboksie. W przerwie w serfowaniu napiszę kilka słów do pamiętnika postaci z kampanii Maga. Wciąż mam sporo zaległości w stosunku do sesji. Pomału nadrabiam straty, ale do końca kampanii też niedaleko. Albo zadumam się nad ostatnią sesją, którą poprowadziłam we wtorek. Choć mało co, a skończyłoby się na zwykłej nasiadówie przy piwie.

Klikając kolejne strony, trafiam na bloga osoby należącej do fandomu RPG. Ostatnio zauważyłam w sobie większe zainteresowanie fandomem, choć szczerze? Raczej nie grozi mi wyjazd na jakikolwiek konwent, czy tym podobne ludzkie spędy. Źle się czuję w tłumie. I bynajmniej nie jest to po prostu cytat z piosenki Pidżamy Porno. Lubię ludzi, ale w małych dawkach.

Tak czy inaczej, zaintrygowała mnie zamieszczona na owym blogu notka. Przeczytałam ją Lubemu, żeby go zapoznać z treścią i móc o niej podyskutować.

- Może też powinnaś założyć bloga? - zastanowił się na głos Luby, po tym jak przeanalizowaliśmy kwestię, która tak mnie zafrapowała, że aż chciałam się nią podzielić.
- Przecież już mam - stwierdziłam, myśląc o moim rękopisie z pękniętego wazonu.
- Ale wiesz, taki o RPG, pisałabyś o swoich doświadczeniach w graniu.
Spojrzałam na Lubego z niedowierzaniem.
- Nie miałabym o czym pisać.
- Oni też nie mają, ale jakoś im to nie przeszkadza - zażartował.
- Hm... i tu się różnimy, bo ja wiem, że nie miałabym o czym pisać - rzuciłam w tym samym tonie.

Oczywiście, namiętnie nie czytam blogów ludzi należących do fandomu, od czasu do czasu na jakiś wpadnę. Wzięłam nawet udział w przedostatnim Karnawale Blogów RPG, ale to był jednorazowy wyskok. Ponadto, przy okazji stał się pretekstem do opowiedzenia historii sprzed kilkunastu lat, którą wciąż wspominam z uśmiechem. A właściwie im więcej lat od niej minęło, tym większy wywołuje uśmiech. Nic dziwnego zresztą. Wspomnienia im stają się bardziej mgliste, tym przyjemniejsze mają kolory.

Aczkolwiek przypomina mi się pewna dyskusja na "krzynce", czyli forumowym shoutboksie. Ktoś, kto prowadzi bloga zaangażowanego fandomowo (przynajmniej sprawia takie wrażenie, zajrzałam tam parę razy z ciekawości), zastanawiał się nad tematami, które poruszyć by chciał na swoim blogu. Przyglądając się temu, przypominały mi się czasy, kiedy jak fale przyboju, powracał na forum Narilvatar problem kanapki upadającej na podłogę stroną posmarowaną (Co zabawne, temat ten frapował również użytkowników forum Nowej Gildii, parę lat wcześniej). To tylko przykład, aczkolwiek - byłam związana z tamtym miejscem wystarczająco długo, by móc dostrzec, że z każdą falą nowych użytkowników, tematy w dziale o malowniczej nazwie: Bractwo Mówiących o Wszystkim i o Niczym - powtarzały się dość regularnie. Nowi rzucali tematem rozmowy, a Stara Gwardia wrzucała linki do zamkniętych już tematów, które poruszały dokładnie te same kwestie. Bo nie chciało im się po raz n-ty gadać o tej samej kanapce, która i tak upadnie posmarowaną strona na podłogę. Choćby nie wiem, co.

Historia kołem się toczy, choć teoretycznie każdy o tym wie, nie każdy to dostrzega. W jednej z klas języka polskiego w mojej szkole była wymalowana sinusoida epok literackich. Szczyty: Antyk-Renesans-Oświecenie-Pozytywizm. Dołki: Średniowiecze-Barok-Romantyzm-Młoda Polska. Bo w ostatecznym rozrachunku i tak wychodzi na to, że wszystko już zostało powiedziane - gdzieś, kiedyś. I choć Stanisław Jerzy Lec rzekł "11. przykazanie - Nie cudzysłów!", to przecież "Wszyscy mówimy cytatami", ale niestety autora tych światłych słów nie przytoczę, bo nie pamiętam. Biorąc pod uwagę, jak wiele osób żyje na świecie (o tych, co z tego świata odeszli nie wspomniawszy) - ciężko być oryginalnym, wyjątkowym i mówić coś, co wszystkich zaskoczy.

Podbój Śródmieścia

 22 października 2010, piątek.
Ćwierć na siódmą rano.

Miałam dzisiaj dzień wolny, jak co piątek w tym semestrze (i paru poprzednich). Jednak nie uchronił mnie ten fakt przed wstaniem o szóstej, dokładniej kwadrans po. Ostatni raz w tym roku musiałam pojechać do biura Archiwum, w którym odbywałam praktyki przez trzy tygodnie na przełomie września i października. Po co tam jechałam? Cóż, polubiłam panią A., jednak to nie jedyny i najważniejszy powód, dla którego ruszyłam się z łóżka o tej barbarzyńskiej porze. Musiałam odebrać Raport z odbytej praktyki zawodowej, który w późniejszym czasie muszę przedłożyć koordynatorowi praktyk na Uczelni. Nic wielkiego, ot świstek papieru. Ale odebrać trzeba, a nawet wypada.

Ranek był chłodny, zresztą nic nadzwyczajnego, ostatecznie październik ma się ku końcowi. Szczęśliwie jednak niebo było przepięknie błękitne, czy też turkusowe, a słońce przeświecało przez rude i żółte liście drzew ozłacając je swym blaskiem. Znów znalazłam się o kwadrans za wcześnie przed Starym Bankiem. Weszłam na dziedziniec przez nieduże drzwi, wycięte w jednym ze skrzydeł bramy, przymknąwszy je za sobą. Swoją drogą, strasznie dużo policyjnych wozów parkowało przed Starym Bankiem, chyba do Nowego przywieźli pieniądze.

Już wewnątrz budynku przysiadłam na oknie półpiętra i sięgnęłam po zbiór esejów Krzysztofa Karwata, zatytułowany: "Ten przeklęty Śląsk". Wypożyczyłam to ze dwa tygodnie temu, ale ponieważ nie wypożyczam książek pojedynczo tylko co najmniej parami, tak najpierw zapoznałam się bliżej z powieścią Doroty Terakowskiej, "Tam gdzie spadają Anioły", a później sięgnęłam po "Ostatnią Sagę", Marcina Mortki (szczęśliwie to nie jest pierwszy tom trylogii, Wikipedia kłamie). Tak więc, teraz przyszła kolej na "Ten przeklęty Śląsk", eseje pouczające, choć przerażające w swej treści. Przynajmniej na razie.

Z jednym z oryginałów Raportu opuściłam Stary Bank pięć minut po ósmej. Słońce wciąż obdarowywało blaskiem Katowice, choć niestety skąpiło już ciepła. Ruszyłam przed siebie z zamiarem zwojowania świata! No, może niecałego, ale przynajmniej tego kawałka, który można obejść piechotą bez potrzeby wsiadania w autobus. Teren do zawojowania więc obejmował, mniej więcej, wyłącznie Śródmieście, które czasem z rozpędu nazywam starówką - co jest oczywistą bzdurą. Katowice nie mają starówki. Katowice to nomen omen Śródmieście, cała reszta została do Katowic dokooptowana (ostatni raz miasto powiększyło się w 1975, a Giszowiec przyłączono w 1960 razem z miastem Szopienice). Zresztą, same Katowice są późniejsze od niektórych katowickich dzielnic. Trochę zabawne to mi się wydaje, wyobraźcie sobie, że w tym miejscu nie ma miasta Katowice, tylko Dąb? Albo Bogucice?

W każdym razie, z powodu posiadania nadmiernej ilości wolnego czasu, przeszłam się lekkim krokiem do stalowo-szklanego wieżowca, w którym mieści się Hotel. Centrum handlowe, gdzie praktycznie wszystkie sklepy są jeszcze pozamykane wydaje się takie ciche i przyjazne. A przynajmniej dla mnie. W tle zaś płynęła z głośników muzyka pop. Postanowiłam pozwiedzać, nacieszyć się ciepłem panującym w budynku i tym niezwykłym spokojem, gdzie wszystko zdaje się jeszcze spać. Wjechałam schodami na pierwsze piętro, gdzie wpadłam na genialny pomysł, że pojadę wyżej jeszcze, żeby sprawdzić, co grają w kinie tam się znajdującym. Zupełnie z głowy mi wypadło, że pracuje tam moja kumpela z grupy.

Na drugie piętro jednak musiałam wejść po ruchomych schodach, ponieważ wbrew swej nazwie były nieruchome. Fakt ten przyjęłam z pewnym rozbawieniem, przypominając sobie równie martwe schody ruchome na katowickim dworcu. Jestem pewna, że kiedyś widziałam jak działają, ale chyba nie miałam wówczas więcej niż pięć lat.
- No, nie mam pytań! - przywitał mnie okrzyk koleżanki, która wyprostowała się za półokrągłą ladą, gdzie umieszczono kasy. Również ucieszyłam się na widok kumpeli. Spędziłam z nią około pół godziny, nie chcąc dłużej przeszkadzać w pracy. Choć szczęśliwie przez te parędziesiąt minut nie miała wiele roboty, więc mogłyśmy spokojnie porozmawiać, o życiu, kosmosie, a przy okazji i o filmach.
- Widziałaś film - Dorian Gray? - pytam, przeglądając ulotki rozłożone na kontuarze. - To na podstawie książki jest, tak?
- Tak. Całkiem ciekawe, polecam.
- Hm... Może najpierw książkę przeczytam? - myślę na głos.
- No, jeśli nie czytałaś, to koniecznie musisz. I przeczytaj ją przed obejrzeniem filmu. Ale ten też zapowiada się ciekawie - mówi, podając mi ulotkę z filmu "Pozwól mi wejść". Nie przepadam za horrorami, więc jeszcze nie wiem, czy się wybiorę. Ale kto wie? Może, ewentualnie?
Z czystej ciekawości zaglądałam, co też kryje się po drugiej stronie kontuaru. Przyuważyłam parę interesujących rzeczy, masę ulotek, telefon stacjonarny...
- A kuszy tam nie masz? - zapytałam. - Na niespokojnych klientów? Wiesz, jak w tych średniowiecznych karczmach. Albo tych w fantastyce.
- Nie, nie mam. Choć to kuszący pomysł...
- Albo wiesz, zamiast kuszy to może takie coś do strzelania zszywkami? - zasugerowałam ze śmiechem. - Jakby się ktoś miał awanturować...
- To wtedy wzywam ochronę - stwierdziła. No tak, ochrona, prawie jak kusza - tylko pewno trudniej schować ich pod ladą.

W końcu jednak postanowiłam ruszyć na dalszy podbój Śródmieścia. Po drodze, przy alei Wojciecha Korfantego, zaopatrzyłam się w prowiant. Ostatecznie lepiej iść na wszelkie boje z pełnym żołądkiem. Jest tam jedna taka przyjemna piekarnia, bardzo tanio nie mają - to fakt, chociaż ceny są porównywalne z cenami wypieków dostępnych w centrach innych miast w Polsce. Ale za to dobre kołoczki sprzedają, choć odruchowo poprosiłam o drożdżówkę, zamiast zapytać jak człowiek - z czym mocie te kołoczki?

Po wyjściu z piekarni, miarowo stukając obcasami o trotuar, ruszyłam raźnym krokiem w kierunku Rynku. Następnie weszłam w ulicę świętego Jana i, idąc w dół, minęłam odnowiony parę lat temu kinoteatr "Rialto", na dłużej zawieszając wzrok na płaskorzeźbie, przedstawiającej rozpędzoną kwadrygę. Ale ostatecznie skręciłam w lewo, by przeciąć trójpasmową ulicę jednokierunkową - Dworcową, tę przez którą niegdyś moja przyjaciółka przeszła z zamkniętymi oczami. Ze strachu.

Weszłam w ulicę Plebiscytową, której remont kiedyś przyuważyłam. Efekt jest zadowalający. Teraz jest to ocieniona z obu stron ciągiem kamienic, jednokierunkowa uliczka, wąska dość ale z wygodnymi, wybrukowanymi kostką chodnikami oraz z rozlokowanymi na nich po obu stronach ulicy ławeczkami. Przydatne bardzo, zwłaszcza, gdy się człowiekowi nagle robi słabo.

Minęłam remontowaną kamienicę a przed sobą usłyszałam tłuczone szkło. Zastanawiam się kto jesienne porządki przeprowadza poprzez dewastację?, kiedy wreszcie zobaczyłam kilku robotników wybijających witryny na parterze jednej z narożnych kamienic. Ot, kolejny remont. Podniosłam wzrok ku górze. Tam, gdzie Plebiscytowa krzyżuje się z Powstańców, w pełni porannego, październikowego słońca, na tle przejrzystego nieba pyszniła się ciemna kopuła z wysoką iglicą, znajdująca się na jednym ze skrzydeł Pałacu Biskupiego.

W końcu dotarłam do skrzyżowania, na zalaną słońcem Powstańców. Po prawej znajduje się plac, naprzeciwko którego stoi ogromna Archikatedra. Świątynia niemal całkiem zasłania znajdujący się za nią Pałac, który w przeciwieństwie do niej ma ciemną elewację. Przeszłam na drugą stronę ulicy, gdyż miałam zamiar skręcić w jedną z przecznic, odchodzących na prawo od głównej ulicy. Wolnym krokiem szłam więc w dół ulicy Powstańców, po lewej mijając długi i cieszący oko budynek, w którym siedzibę ma Kompania Węglowa. Jeden z wielu cudów katowickiego modernizmu!

Mijam kolejne przecznice. Sienkiewicza, Lompy, Rybnicka! Mam cię! Skręciłam w ulicę wciąż wypełnioną zielenią i imponującymi wierzbami, rosnącymi przed niewysokimi, ale za to długimi i interesującymi budynkami. Zresztą ciemne domy wydawały się niknąć wśród drzew i krzewów rosnących w przed domowych ogródkach. W końcu dotarłam do niewielkiego i niepozornego dość budyneczku, tak różnego od tych, które mijałam do tej pory. Widać, że zbudowano go w innym czasie, gdyż dalej znajduje się już osiedle bloków. Jestem na miejscu. Cóż się tam mieści? Ot, biblioteka. Miejska Biblioteka Publiczna w Katowicach, Filia nr 30 z oddziałami literatury fantastyczno-naukowej.

Ruszaj się, Bruno!

25 czerwca 2010, piątek,
ćwierć na dziewiątą przed południem.

Nieprzyjemny ucisk w żołądku, chłodne, suche dłonie... Niechybny znak, że kolejny egzamin przede mną. Ranek przywitał mnie kolejnym listopadem w tym roku. I to ma być sesja letnia? Jassssneee... Mimo to, mimochodem, przypomniała mi się piosenka Starego Dobrego Małżeństwa, która od razu poprawiła mi humor:

Ruszaj się, Bruno, idziemy na piwo,
Niechybnie brakuje nas tam!
Od stania w miejscu niejeden już zginął;
Niejeden zginął już kwiat! 


Zaśpiewam to po wyjściu z gabinetu, obiecałam sobie w duchu. W autobusie spotkałam koleżankę z liceum, która dzieliła ze mną dole i niedole tej samej podstawówki i tego samego gimnazjum. Chociaż nigdy nie uczęszczałyśmy do tej samej klasy.

W ciągu dwudziestominutowej jazdy przez pół miasta, obgadałyśmy niemal po połowie kadry nauczycielskiej z każdej z powyższych szkół. Podzieliłyśmy się wrażeniami i przeżyciami związanymi z różnymi pedagogami, których miałyśmy szczęście, bądź nieszczęście poznać, mniej lub bardziej. A przy okazji wspominania sposobu na uciszanie klasy przez najwspanialszą nauczycielkę języka polskiego, jaka mnie kiedykolwiek uczyła, zahaczyłam o nauczyciela rachunkowości z pewnego liceum ekonomicznego, o którego sposobie na zbyt głośnych uczniów słyszałam od jednego z nich. Otóż, ów nauczyciel nie zwracał bezpośredniej uwagi na zachowanie uczniów, ale gdy uznał, że klasa robi się zbyt głośna pisał w rogu tablicy liczbę. Mógł w trakcie lekcji napisać jedną, mógł i pięć. Na koniec sumował wszystkie wypisane liczby, a gdy wyszło mu powiedzmy: 50, to tymi słowy zwracał się do uczniów:
- Na następną lekcję wymyślcie i rozwiążcie pięćdziesiąt przykładów z omawianego dzisiaj działu.

Wysiadłam tam, gdzie zwykle. Jak zwykle odmówiłam blondynowi przyjęcia gazety, którą ten rozdaje przy przystanku. Zapewne nie jestem tam na tyle często, by zapamiętał, że nigdy nie biorę tej darmowej makulatury. Albo – jeśli zapamiętał – ma nadzieję, że kiedyś od niego wezmę tę przeklętą gazetę. Skłaniam się jednak ku pierwszej opcji, aż tyle pychy nie ma we mnie.

- Przepraszam, jak nazywają się te małe kwiatki? – zapytała mnie niespodziewanie kobieta, która przez chwilę szła obok mnie. Wyrwała mnie z zamyślenia. Kwiatki? Jakie kwiatki? Spojrzałam na nią zaskoczona, nie do końca rozumiejąc, o co właściwie pytała. Wskazała ręką na trawnik. I albo miała na myśli różowe kwiatki, których było już coraz mniej na przy-chodnikowych krzaczkach, albo o małe, białe kwiatuszki rosnące na trawniku. Stokrotki? E, chyba nie.
- Niestety, nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą, wciąż nie będąc pewną, dlaczego to było tak ważne? A... było ważne? Kobieta przeprosiła i poszła dalej. A ja ponownie spojrzałam na kwiatki. Może jednak stokrotki? Wzruszyłam ramionami i nucąc pod nosem pierwszą zwrotkę piosenki z tekstem Stahury, poszłam tam, gdzie miało się (prawie wszystko) rozstrzygnąć...

Nie rozdziobią nas kruki,
Ni wrony, ani nic!
Nie rozszarpią na sztuki
Poezji wściekłe kły!

I nie rozdziobały, ni wrony, ni kruki, ani nic! Nieco skołowana, wciąż jeszcze z wysokim poziomem adrenaliny w organizmie, wyszłam z gabinetu. Czwórka? Znaczy, że zdałam...? Znaczy, mam wakacje? Przecież to niemożliwe. Czyżby to miała być moja druga sesja bez poprawki? A jednak! Z tych emocji nie zaśpiewałam po wyjściu, a na piwo pójść? Nikt czasu nie miał, mimo, że wszyscy skończyli tego dnia sesję. Jutro to sobie odbiję, pomyślałam, w końcu umówiłyśmy się z Lucyferią na sesji oblewanie.

*

Między nami mówiąc

8 maja 2013, środa
dwie ćwierci na szóstą wieczór.
 
Po pracy postanowiliśmy z Lubym spotkać się na Wrzeszczu. Dawno nie mieliśmy takiego spokojnego wyjścia na obiad, gdzieś poza domem, a że i sposobność się znalazła i pogoda dopisywała, więc nic nie stało na przeszkodzie. We Wrzeszczu mamy upatrzone, nieduże bistro. Nie mogę wciąż wyjść z podziwu, co do jego wystroju. Można by rzec, że jest nieco kiczowaty. Rzucające się w oczy, jaskrawe kolory - zielenie, żółcie, czerwienie i róże; sztuczne kwiaty na stolikach i plastikowe, przeźroczyste krzesła. Z drugiej strony, nie chodzi bynajmniej o to, że wystrój mi się nie podoba; po prostu jest tak dziecinnie radosny, wiosenny nawet w środku zimy. Tak różny od tego, co zwykle widuję - stonowane kolory, ascetyczne wystroje lub wręcz przeciwnie: tak wiele nagromadzonych drobiazgów, że nie wiadomo na czym zawiesić oko. W każdym razie jest to jedno z naszych ulubionych miejsc, gdzie można smacznie zjeść i nie przepłacić. Poza tym mają bardzo dobre kompoty.

Usiadłam przy jednym z wolnych stolików w zaaranżowanym ogródku przed bistrem. Na stole stała donica z żółtymi kwiatami (żywymi, a nie sztucznymi) oraz fikuśna, żółta latarenka z podgrzewaczem. Widać było, że dopiero co uzupełniono latarenkę, ponieważ świeczka miała knot pokryty woskiem. Miło byłoby ją zapalić, ale przydałyby się zapałki - pomyślałam. 
Chciałam wprowadzić trochę romantycznego nastroju - pomimo tego, że przecież o tej porze roku wciąż jest zupełnie jasno. W każdym razie, zanim Luby zdążył wrócić do stolika - składał zamówienie wewnątrz lokalu - rozejrzałam się wokół; niemal od razu dostrzegłam czerwony kartonik leżący dokładnie pod naszym stołem. Czyżby...? - pomyślałam, czując lekką ekscytację. Czym prędzej schyliłam się... i rzeczywiście: podniosłam niewielką paczkę zapałek. Czasem nawet niewypowiedziane czary się udają.

Mniejsza jednak o wyczarowane z powietrza i zupełnym mimochodem zapałki. Kiedy spożywaliśmy spokojnie obiad, rozmawiając jak zwykle o RPG - dyskutując nad ostatnią sesją Ars Magica, nadchodzącą sesją Warhammer'a oraz kolejną sesją Maga: Wstąpienie - do parkanu podszedł około dziesięcioletni chłopiec z nieco umorusaną twarzą i rozwichrzoną fryzurą. Ubrany był w przybrudzoną, pasiastą koszulkę i krótkie spodenki. W jasnych oczach i szczerbatym uśmiechu krył się prawdziwy zawadiaka. Idąc tropem RPG, aż chciałoby się rzec: młody łotrzyk.
- Smacznego! - zawołał jeszcze z dala, wołając do mężczyzny, który samotnie siedział przy stole najbliżej kamienicy, w której znajduje się bistro. Jak później, opuszczając już ogródek, obejrzałam się na niego - oceniłabym pana na jakieś czterdzieści lat.
- Dziękuję.
- Jak słychać?! - zawołał radośnie chłopiec.
- Co ty do mnie mówisz? - zdziwił się mężczyzna, być może nie usłyszawszy pytania; lub nie rozumiejąc takiej konstrukcji. Chłopak obszedł ogrodzenie od zewnątrz i zbliżył się do stolika, przy którym siedział mężczyzna.
- Jak słychać? - powtórzył.
- Nie wiem, co ci na to odpowiedzieć - przyznał mężczyzna. - Chcesz kasy? - zapytał prosto z mostu.
- Tak.
- Ile? - Co prawda odpowiedź chłopca do nas nie dotarła, ale po chwili usłyszeliśmy zaskoczone: - …Stówę!? Popierdoliło cię?
- Na buty zbieram - odparł chłopiec, ale bardzo szybko zmniejszył stawkę. - Dwanaście pięćdziesiąt.
- Jak na fajki, to ci dam - stwierdził mężczyzna.
- Na fajki to nie chcę.
- A na piwo?
- Też nie.
- To ci nie dam! - Na taką odpowiedź, chłopiec natychmiast zmienił zdanie:
- No to na fajki.
- Dam ci dwa złote.
- Daj dwanaście pięćdziesiąt, będziesz moim najlepszym kolegą! - starał się go przekonać chłopiec.
- Nie chcę być twoim najlepszym kolegą, bo zdrajca jesteś! - padło kategoryczne stwierdzenie ze strony mężczyzny. Ostatecznie dodał jeszcze. - Masz tu dwa złote i sobie radź!
Następnie zapewne doszło do  tego, że chłopiec otrzymał od mężczyzny owe wycyganione przezeń dwa złote. Po czym - jak przypuszczam, pożegnał się z nim i odszedł. Kiedy opuszczaliśmy ogródek przed bistro, nie widziałam nigdzie chłopca. To niewątpliwie była jedna z tych co bardziej niezwykłych rozmów, jakich byłam świadkiem. Luby stwierdził, że ciągnie się za nami Paradoks, skoro przydarzają się nam takie rzeczy... Między nami mówiąc, przypuszczam, że to przez te zapałki.