Kartki chronologicznie

Wycieczka na Biegun

6 grudnia 2013, piątek.
trzy ćwierci na piątą wieczór.


Orkan Ksawery. Interesujące, że w Stanach Zjednoczonych nazwy huraganów pochodzą od żeńskich imion. W Europie zaś wielki szkwał dostał imię męskie. Mniejsza jednak o to, kto jak nazywa naturalne zjawiska atmosferyczne. Tuż po czwartej wyszłam z pracy wprost na silne podmuchy wiatru. Opatuliłam się szczelnie płaszczem, chowając się za obszernym kołnierzem, który postawiony na sztorc chronił szyję i twarz. Niewiele widziałam, niczym rycerz z zamkniętą przyłbicą. Nic to jednak, w taką pogodę człowiek i tak nie ma zamiaru podziwiać krajobrazów. Ma inne zmartwienia na głowie. Od przystanku autobusowego dzielił mnie niecały kilometr. Udało mi się go przebyć bez większych problemów, ponieważ połowa drogi prowadzi przy ulicy z obu stron osłoniętej przez niewielki lasek, który skutecznie przeszkadzał silnym podmuchom w ewentualnym zwianiu mnie z chodnika.

Choć skupiałam się przede wszystkim na tym, aby iść, zauważyłam jednak rzecz, która poważnie mnie zaniepokoiła. Idąc na przystanek mijałam sznur samochodów, stojących w korku. Jasne, o tej porze zawsze jest korek – pracownicy biur i wyższych stanowisk okolicznych fabryk, czy też zakładów produkcyjnych, jak się to ładnie określa – wracają hurmem do domów. A ulic w tej okolicy jest dość ograniczona ilość (do dwóch głównych, które krzyżują się niecały kilometr od miejsca, gdzie pracuję). Jednak niepokoił mnie fakt iż wszystkie auta stały. Owszem, korki mają to do siebie, że samochody wleką się z prędkością kulawego ślimaka, ale te tutaj – uparcie stały. Nie wróżyło to niczego dobrego. Mimo to parłam przed siebie, bo nic innego nie miałam do wyboru.

Wreszcie dotarłam na przystanek. Przy wiacie stała para młodych osób, która starała się przy jej użyciu, ochronić się przed wiatrem. Niewiele to dawało. Wiatr wiał z różną siłą, atakując mnie śniegiem i zimnem. Samochody na drodze w kierunku Wrzeszcza stały. A lewy pas był zupełnie pusty. Minęła chwila. Potem dwie. Minut pięć, wreszcie dziesięć. Zadzwoniłam do Lubego, żeby się z nim pożegnać i oznajmić melodramatycznym tonem: 
"Idę, mój ukochany, w nieznane, w ciemny las, w wiatr i szkwał, w zaspy po kolana! Och, żegnaj, mój drogi, bo nie wiem, czy uda mi się do domu dotrzeć".

Tak, po dziesięciu minutach bezsensownego stania na przystanku, na który – jak podpowiadała moja kobieca intuicja z domieszką prekognicji – i tak nic nie zawita przez najbliższy czas a może i godzinę; ruszyłam poboczem ku nowej przygodzie. Nie przeszłam nawet dwustu metrów, kiedy natknęłam się na autobus. Zapukałam do drzwi. Kierowca rozmawiał przez telefon akurat i nie usłyszał. Zapukałam ponownie, nieco głośniej. Otworzył drzwi. Zadowolona z siebie, wsiadłam i rozsiadłam się. Pochwaliłam się Lubemu, że jeszcze żyję. Wyciągnęłam książkę i pogrążyłam się w lekturze. Jednak nie na długo. Cały czas staliśmy. A nie! Przepraszam, autobus przejechał w ciągu dziesięciu minut jakieś… dwa metry? W międzyczasie ze dwa razy przejechał lewym pasem radiowóz – w tę i nazad. Choć nie na sygnale, to jednak kogut był włączony. Niezbyt to dobra wróżba. Pozostali pasażerowie zaczęli dywagować – co się właściwie dzieje? Ktoś rzucił, że pewnie gdzieś tam dalej zdarzył się wypadek i droga musi być nieprzejezdna. Wypadek. W tych warunkach to w zasadzie nic nadzwyczajnego, ale wiem, co to oznacza… Swego czasu ze znajomymi się ratowaliśmy przed staniem w korku (też w autobusie; również gdzieś dalej był wypadek), wysiadając zeń i wracając do domu na piechotę. Tylko, że wówczas był to początek czerwca, było ciepło – wręcz upalnie, szłam całą grupą i do tego na przełaj, przez las, w środku dnia. Teraz sytuacja wyglądała nieco gorzej… Tak, czy siak, wysiadłam z drugą falą osób, która zdecydowała, że w zasadzie wolą iść piechotą do skrzyżowania z ważniejszą ulicą, gdzie prawdopodobnie samochody jeżdżą normalnie.

I w ten sposób poznałam, jak mniej więcej, mogą się czuć polarnicy. Dopóki po obu stronach drogi osłaniał mnie las, było w porządku. Nawet widać było asfalt na lewym pasie. Parędziesiąt metrów dalej minęłam kolejny autobus. Z ciekawości spojrzałam do wewnątrz. Niewiele osób siedziało w środku, najwyraźniej reszta pasażerów zrobiła to, co i ja. Po prostu ruszyła dalej. 

Mniej miło zrobiło się, gdy wyszłam na otwartą przestrzeń, gdzie wiatr hulał w najlepsze i nawiewał całe hałdy śniegu na ulicę i auta. Pusty pas był biały, a samochody z ich lewej strony oblepiał śnieg. Minęłam kolejny autobus. Musiał tam stać już dość długo, bo cały bok i okna były zasłonięte nawianym śniegiem. Nawet nie byłabym w stanie zobaczyć, czy ktoś jeszcze tam został – poza kierowcą. Kawałek dalej dotarłam do przyczyny zatoru. Rzeczywiście miał miejsce wypadek. Wiatr, który chłostał mnie po twarzy drobinami śniegu, nie pozwolił przyjrzeć się dokładniej, co właściwie zaszło. Prawdopodobnie była to jakaś niegroźna stłuczka. Laweta, na którą już załadowano samochód, miała problem żeby wyjechać z zaspy. A mnie się nie udało uniknąć owej, gdy mijałam lawetę, i wdepnęłam w śnieg, mocząc spodnie aż do kolan.

Chwilami, kuląc się w sobie i próbując ukryć za kołnierzem płaszcza, miałam wrażenie, że czy miałabym na sobie kufajkę, czy letnią sukienkę to różnica byłaby niewielka. Wiatr był tak silny, a niesiony przez niego chłód tak przenikliwy, że czułam jak bez trudu omija cztery warstwy ubrań i dociera aż do gołej skóry. Wreszcie, po jakichś dwudziestu minutach przebijania się pod górkę, stawianiu oporu podmuchom, które nieustannie próbowały mnie zbić z nóg, albo rzucić na sznur stojących po lewej samochodów, dotarłam na przystanek przy głównej ulicy. Tak jak przewidziałam i inni, którzy wysiedli z owego autobusu, auta jeździły. Ale tylko w kierunku Wrzeszcza. Drugi pas stał, zakorkowany. Kilka minut minęło, nim podjechał autobus, jadący z Lotniska. Nic to jednak. Najważniejsze, że przyjechał.

Usiadłam obok pary, która wracała z lotniska, zapewne odwołano ich lot. Nic dziwnego. Nieopodal stała inna para. Prawdopodobnie pracownicy lotniska, którzy rozmawiali z mężczyzną, którego lot również został odwołany. Mimochodem słuchałam rozmów, nie chcąc skupiać się na zimnych dreszczach, które co jakiś czas przebiegały mi wzdłuż kręgosłupa. Sięgnęłam po chusteczkę higieniczną, miałam ją w kieszeni płaszcza. Z lekkim zaskoczeniem i rozbawieniem odkryłam, że wiatr nawiał mi śnieg do kieszeni. A namoknięta chusteczka do niczego się już nie nadawała.

- Skasuje mi pani bilet? – usłyszałam męski głos, który zwrócił się do pracownicy lotniska.
- Oczywiście – kobieta odebrała bilet od pytającego.
- Złoty pięćdziesiąt! – rzucił mężczyzna, z którym do tej pory rozmawiała.
- Ach, to by dopiero było! Kasować ludzi za kasowanie biletów – zaśmiał się jej kolega z pracy.
 (...)
- A jutro do pracy na szóstą – przypomniał koleżance.
- Ani mi nie mów! – odparła.

Dojeżdżaliśmy do ronda, gdzie dwie duże ulice się krzyżowały. Dziewczyna wyjęła komórkę i zadzwoniła do kumpeli:
– Hej! Przechowałabyś mnie przez noc? … Właśnie z pracy wracam, a jutro mam na szóstą i boję się, że nie dotrę. … Jestem wykończona, wracam już prawie dwie i pół godziny. … Nie, jestem najedzona. Spędziłam po pracy ponad pół godziny na lotnisku jeszcze, zjadłam obiad. To jak, mogę do ciebie wpaść? ... Super! Zaraz będę.
Pożegnała się z dwójką mężczyzn i wysiadła na najbliższym przystanku.

*

Mnie powrót do domu zajął jedynie dwie godziny. 
A doświadczenia quasi-polarnika? Bezcenne.