Kartki chronologicznie

Noworoczna podróż

2 stycznia 2011, niedziela
dwunasta w południe.

Dawno nie jechałam w tak zatłoczonym pociągu, choć prawdę mówiąc spodziewałam się czegoś mniej więcej w tym stylu. Ostatecznie to drugi stycznia. W chwilach zwątpienia myślałam: a mogłam jechać pociągiem o siódmej! Mogłam, ale nie pojechałam, bo spałam do dziewiątej. Ale pocieszałam się myślą, że mnie przynajmniej udało się wsiąść…

Sporo ludzi, którzy również chcieli jechać nie zdołali się zmieścić w pociągu. Mam wrażenie, że na peronie zostało więcej niż połowa oczekujących. Mnie udało się tylko dzięki uprzejmości chłopaka w rastafariańskiej czapce, który pomógł mi w ścisku przy drzwiach pociągu zdjąć plecak i umieścił go w toalecie, gdzie przebywała czwórka osób: trzy dziewczyny i chłopak z M.L. Kossakowską i jej „Siewcą Wiatru”, a także ich bagaże. Później ludziom, którym udało się przepchać przez korytarz ku toalecie mówiliśmy: tutaj pan/pani nie skorzysta – awaria! Ewentualnie: Ale tam są cztery osoby i bagaże, i drzwi się nie zamykają… No, chyba, że to panu/pani nie przeszkadza? Tudzież wysyłaliśmy ich do toalety w wagonie obok, gdzie co prawda siedziało pięciu lub sześciu chłopa, ale za to byli bardziej „mobilni”, jak ktoś zauważył. Dwa razy wpuściliśmy do „naszej” toalety matkę z dzieckiem. Osoby w ubikacji stanęły twarzą do ściany, jedna w drzwiach i w ten sposób zdołali zapewnić chłopczykowi choćby minimum prywatności. Ktoś przy drugim razie krzyknął do nich: „Ustawić się! Pod ścianę!” Zresztą, to nie jedyny objaw wisielczego humoru dnia wczorajszego:

Pewna dziewczyna rozmawiała przez telefon. Nie zazdrościłam jej szczególnie, mimo że miała walizkę, na której mogła usiąść – ja do dyspozycji miałam tylko pionową rurkę przy ścianie, na której powiesiłam torbę i reklamówkę z jedzeniem. Ba! Opierając się o ową rurkę udało mi się nawet parę razy przysnąć… Natomiast jasnooka dziewczyna jechała do Warszawy - z przesiadką w Poznaniu, a nasz zapchany pociąg z każdą chwilą nabierał coraz większego opóźnienia – bo choć od momentu w którym wsiadłam, nikomu nie otworzyliśmy drzwi aż do Poznania to pociąg na każdej stacji stał po kilka-kilkanaście minut. W każdym razie, jak się rzekło - dziewczę rozmawiało przez telefon i w pewnym momencie powiedziała: Jadę pociągiem. A pewien młodzian stojący obok (nota bene mój kumpel z grupy! sic! Jaki ten świat mały) rzucił z głupia frant: …do Oświęcimia! Cóż,… „Historyczna rekonstrukcja pociągu śmierci” – jak rzekł pewien człowiek w innym, równie zatłoczonym pociągu.
Swoją drogą kumpel wracał z Sylwestra nad Morzem ze znajomymi (jak się później domyśliłam - czworo jego znajomych pilnowało w toalecie mojego plecaka). Wspólnie rozwiązywali krzyżówki. Jedna z dziewczyn czytała na głos pytania, a odpowiadali jej prawie wszyscy w okolicy. Niekoniecznie byli to jej znajomi. I tak to się jechało… Czasem informując osoby z toalety na jaką stację właśnie się wtoczyliśmy. Chłopak z rastafariańską czapką otwierał na stacjach drzwi – oczywiście tylko wtedy, kiedy za drzwiami nie było peronu! Po co? Cóż, czymś trzeba oddychać, prawda? I tak jechałam, przysypiając, a czasem rozmawiając z chłopakiem w trójkolorowej czapce i z jego dziewczyną, tudzież rzucając hasłem do krzyżówki. Jechałam z nadzieją, że – może w Poznaniu uda się wcisnąć do przedziału? Może…

Do Poznania dojechaliśmy z siedemdziesięciominutowym opóźnieniem. Udało mi się przedostać w głąb wagonu. Niestety nie mogłam liczyć na miejsce siedzące w przedziale, musiałam się zadowolić stojącą miejscówką przy oknie na korytarzu. Kawałek dalej stał kumpel z grupy ze swoimi znajomymi, części z nich nawet udało się znaleźć pojedyncze miejsca siedzące – na wysuwanych krzesełkach w korytarzu.
Obok mnie stała pani koło czterdziestki, jak śmiem uważać, która wsiadła w Poznaniu i, o dziwo!, była zadowolona z tego okropnego opóźnienia. Dlaczego? Chyba łatwo się domyślić – jechała z Warszawy do Opola z przesiadką w Poznaniu. Jak powiedziała jej poznańska kasjerka: Chyba jest pani jedyną osobą, która cieszy się z opóźnienia pociągu. Pewnie kasjerka miała rację. Trochę pokonwersowałam z panią „o życiu i kosmosie”, ja ją poczęstowałam cukierkiem, ona mnie wafelkiem. I jakoś się jechało. Za oknem szarość przechodziła w coraz ciemniejszy granat. Rzut okiem na zegarek, prawie piąta po południu. Powinniśmy już dojeżdżać do Wrocławia, gdyby nie to, że dopiero godzinę temu wyjechaliśmy z Poznania. Gdzieś z głębi ducha wyrywa się ciężkie westchnienie… Ostatecznie wyciągnęłam z torby książkę i zaczęłam czytać, na stojąco może to nie jest zbyt wygodna czynność, ale lepsze to niż gapienie się w mroczniejącą przestrzeń i zamartwianie się: a jeśli dojadę do Katowic tak późno, że nie zdążę na żaden autobus? To co wtedy?!

Ostatecznie usiąść w przedziale udało mi się dopiero we Wrocławiu, czyli koło dziewiętnastej. Tak! Dziewiętnastej! Kiedy według rozkładu zamieszczonego na stronie PKP Wrocław powinnam już mieć dawno za sobą, a za to wyjeżdżać właśnie z Kędzierzyna-Koźla. Natomiast pierwszy (i ostatni) raz sprawdzany bilet miałam tuż przed Opolem, ha! Jakby kto chciał to do Żmigrodu od Kołobrzegu mógłby jechać za darmo. Cóż, mnie może jedynie pocieszać myśl, że za bilet zapłaciłam całe 10 złotych mniej niż w zeszłym roku dzięki zwiększeniu zniżki studenckiej z 37% na 51%. Z tej też przyczyny Luby również pojechał TLKą do Gdańska, zamiast osobówkami, które pewnie były równie, o ile nie bardziej, zatłoczone od pośpiesznych.

Szczęśliwie do Katowic doturlał się ten pociąg pięć minut przed dziewiątą, czyli 105 minut po czasie. Jednak na tyle wcześnie, że miałam szansę na złapanie jeszcze parę ostatnich autobusów. Najbliższy odjeżdżał z alei Wojciecha Korfantego o siedemnaście minut po dziewiątej. Poszłam więc możliwie raźnym krokiem w tamtym kierunku.
- Właśnie znalazłem budynek z pocztówki! – słyszę głos za sobą. Obejrzałam się. Na chodniku stał młody człowiek, który rozmawiał przez komórkę i patrzył wprost na podświetloną fasadę kinoteatru Rialto. Uśmiechnęłam się pod nosem, nie zatrzymując się, bo choć miałam spory zapas czasu to nie wiedziałam ile zajmie mi przejście kilku ulic i Rynku w padającym śniegu. No właśnie! Pierwsze, co mnie zaskoczyło w Katowicach to był śnieg! Gęsto padające, duże płatki śniegu. Kiedy wyjeżdżałam z Pomorza w ogóle nie padało.
Krótki spacer na al. Korfantego był niezwykle spokojny i w pewien sposób odrealniony. Samochodów jak na lekarstwo, ludzi prawie w ogóle. Cisza i spokój. Jak ktokolwiek mógłby powiedzieć, że to jedno z bardziej niebezpiecznych miast w kraju? No, jak!? Nie w takiej chwili jak wówczas.

Cienka warstwa świeżego śniegu pokryła bielą ulice, rynek i budynki. Grube płatki śniegu oblepiają mi czarny płaszcz, który już po kilku chwilach na ramionach staje się niemal zupełnie biały. Złote lampki błyszczą jak miniaturowe gwiazdki wśród ciemnych gałęzi wysokiej choinki. Na drzewach kołyszą się sznury światełek. A z niewiadomego źródła sączy się muzyka. Mnie zaś rodzi się idiotyczna myśl, że to scena jak z filmu. Ten gęsty śnieg wirujący w podmuchach wiatru. Te światła na choince i drzewach i rozpięte na drutach między pierzejami wąskiej ulicy. Ta niezwykła cisza, delikatnie mącona subtelną muzyką. Prawie jak w filmie.

Wreszcie dotarłam do przystanku, gdzie oszałamiający czar, w który zaplątałam się na Rynku, poluźnił swoje sploty. Pod wiatą siedział młody człowiek, być może miał za sobą trzydzieści lat, może trochę mniej, lub nieco więcej. Kulę trzymał opartą o nogę. Spojrzał na mnie z zaciekawieniem, które zresztą wyraził na głos, skąd jadę, że mam taki wielki plecak. Odpowiedziałam grzecznie. I tak mimochodem wdałam się w rozmowę – dość jednostronną, ponieważ byłam zbyt zmęczona, żeby ją prowadzić, a młodemu człowiekowi chyba nie przeszkadzały moje monosylabowe odpowiedzi. Albo po prostu nie dał nic po sobie poznać. Zresztą, nie wszystko, co powiedział zdołałam zrozumieć. Częściowo pewnie winne było tu zmęczenie, częściowo fakt, że stałam parę metrów od niego, prawie poza wiatą, częściowo – to, że chyba miał delikatną wadę wymowy, lub był po paru głębszych, a częściowo winne było to, że on do mnie godoł, a ja właśnie wróciłam z miejsca, gdzie się wyłącznie mówi. Gdyby nie to, że nie jestem zbyt śmiała w rzondzyniu to możliwe, że odpowiadałabym mu również w śląskim. Tak, to jedynie zamiast „tak” mówiłam mu „ja, ja…”, kiedy wspominał, że wie ile może wypić i kiedy jest ta granica, po której już nie będzie mógł chodzić o własnych siłach; lub kiedy mówił, że jego hobby to gra w jednorękiego bandytę – wspomniał, że pewnego razu wrzucił w automat 20 złotych, a udało mu się wygrać parę tysięcy. Choć przyznał, że właściwie to częściej się przegrywa. Ostatecznie, zanim zaczęłam czuć się naprawdę nieswojo, podjechał autobus, do którego wsiadłam. Młody człowiek natomiast został siedzieć na ławce pod wiatą.

Autobus był ciekawą odmianą po zatłoczonym pociągu, ponieważ wehikuł był praktycznie zupełnie pusty. Jechały nim trzy osoby: kierowca, starszy pan o posiwiałych już włosach oraz ja i mój plecak. Bardzo usilnie starałam się nie zasnąć w trakcie jazdy, przewidując, że dojadę na dzielnicę dużo wcześniej niż zwykle. W końcu wysiadłam, zostawiając kierowcę w towarzystwie śpiącego starszego pana, lub vice verso. Właściwie zastanawiałam się, czy starszy pan przypadkiem nie przespał swojego przystanku, ale cóż… Może rzeczywiście jechał dalej?

W domu byłam o wpół do jedenastej (z rodzinnego miasta Lubego wyjeżdżałam koło dwunastej). Normalny człowiek zjadłby coś, ewentualnie tylko zrobił sobie ciepłej herbaty, umył, być może rozpakowałby się po czym zmęczony poszedłby spać. No, ale przecież nie jestem normalna! Zrobiłam powyższe, nawet z ostatnim punktem włącznie - a jakże! Z tym, że dopiero koło drugiej w nocy. Dlaczego? To proste, bardzo proste – telewizyjna dwójka po północy puszczała drugą część transmisji Koncertu Noworocznego ze Złotej Sali Filharmonii Wiedeńskiej. Nie mogłam tego przegapić, zwłaszcza, że bardzo chciałabym odrodzić w sobie tę świecką tradycję, którą pielęgnowałam z Mamą. Do 01.01.06 zawsze wspólnie oglądałyśmy Koncert Noworoczny.

Tegoroczny koncert był doprawdy niezwykły, bo poza tradycyjnymi utworami kończącymi go, czyli walcem „Nad pięknym modrym Dunajem” J. Straussa syna i „Marszem Radetzkyego” J. Straussa ojca, to nie znałam ani jednej z prezentowanych kompozycji. Choć bynajmniej nie jestem żadnym znawcą muzyki, po prostu lubię słuchać Straussów, a teraz poznałam parę nowych ich utworów. To miło. Choć szkoda, że w środku nocy i prawie zasypiając w trakcie.