Kartki chronologicznie

Dzień dziecka

1 czerwca 2010, wtorek,
ćwierć na ósmą rano.
Jaki mamy piękny listopad tej wiosny. Lepka szarość przesączała się przez zasłony, sugerując by pozostać w pieleszach. Pozostać w ciepłych objęciach Morfeusza, który szeptał czułe słówka i głaskał delikatnie po włosach. Budzik dzwonił kilkakrotnie przypominając o obowiązkach... I tak, zamiast o szóstej, raczyłam wstać po siódmej. A potem, potem trochę mi się spieszyło z wszystkim. Efekt był do przewidzenia, chociaż niezwykły. Wydrukowałam, co wydrukować miałam, ale zapomniałam wstawić u dołu strony numerację... Ołówkiem ją dopisałam. Na szczęście to nie idzie na konkurs, to ledwie wstęp, to przygrywka do czegoś większego. A później, chociaż zrobiłam sobie drugie śniadanie – zostawiłam je na desce w kuchni. Bywa.

To było dobre przedpołudnie. Kolejne dwa wpisy i autografy wylądowały w indeksie. Niespiesznym krokiem załatwiłam formalności związane z odbyciem praktyk zawodowych. Ponownie będę pracować w archiwum uniwersyteckim, to miło, że mnie zechciano. Pani A. to niezwykle miła kobieta, pani M. i pan K. również są ludźmi do rany przyłóż, więc myślę, że bezkonfliktowo przetrwam te cztery tygodnie. Właściwie: tydzień plus trzy. Jeden tydzień na przełomie czerwca i lipca, trzy na przełomie września i października. Tym sposobem mam całe trzy miesiące wakacji. Hip hip... urra? Cóż, będzie dużo czasu do zajmowania się pracą magisterską (och, marzenia ściętej głowy!).

Poza tym dzisiaj się ktoś do mnie uśmiechnął. Albo się nie uśmiechnął tylko mi się tak wydawało? To też możliwe. Pewnie pomyślał, że zabawnie wyglądam... Cóż, rzeczywiście ubrałam się dość, ekscentrycznie, pewnie głównie chodziło o odzienie wierzchnie... jakoś nie widuję osób w okolicach mojego wieku w takowych. Otóż paradowałam po mieście w długim do połowy łydek kremowym prochowcu ze sztruksowymi wstawkami po bokach połów i rękawów. Spod płaszcza widoczne były pseudo-jensowe pseudo-dzowny udające bojówki, które zakrywały prawie całą cholewę zdezelowanych już nieco czarnych glanów. A przy czarno-szarej torbie, jak zwykle przywieszonego miałam kota, którego dostałam parę lat temu od Lubego, by mi zawsze towarzyszył. Kota nazwałam bardzo (mało)oryginalnie: J-nym Futrzakiem, w skrócie Futrzak.

A tak w ogóle wiecie, że był taki francuski generał, co się nazywał Daimos? Dowodził wojskami francuskimi w Afryce. W każdym razie, tak chciał nabrać koleżankę jeden z kolegów w grupie.
- Tak, tak. Generał Daimos... a japońską obroną Okinawy dowodził Kapitan Tsubasa! – dodał inny.
- Kapitan? Tylko kapitan? – zapytałam, udając niedowierzanie. – A kim był Yattaman?
- Yattaman to był japoński lotniskowiec! – stwierdził z przekonaniem kolega (ten, co stwierdził, że był taki francuski generał Daimos).
- Ech, czy my kiedyś dorośniemy!? – zapytała, śmiejąc się jednocześnie, siedząca ze mną w ławce koleżanka.
- Po co? – odpowiedziałam, szczerząc się radośnie. W końcu dorosłość nie jest niczym fajnym.

To było wczoraj, a dzisiaj powinnam świętować dzień dziecka.

Wracałam do domu autobusem, normalna rzecz, chociaż wyjątkowo krótki puścili jak na tę linię. Zwykle jeżdżą przegubowe, ale pal licho. Autobus był starszy, co najmniej dziesięć lat niż ja, ale to też nic.
Udało mi się wypatrzyć miejscówkę na tylnych siedzeniach. A po chwili wypatrzyłam kolegę, z którym chodziłam do jednej klasy w liceum. Skinęliśmy sobie głowami na przywitanie, ale nie podszedł do mnie – aczkolwiek stał niedaleko. Wyjął z torby jakieś opasłe tomiszcze w raczej jasnej okładce. Dojrzałam fragment tytułu, resztę dośpiewałam i wyszedł mi z tego „Pan Lodowego Ogrodu” (w sumie to jeszcze nie miałam okazji przeczytać, bo w pobliskiej filii Biblioteki nie mają, a na Rybnicką jak zawsze za daleko).
- Też mam książkę – powiedziałam na tyle głośno, żeby usłyszał. Spojrzał na mnie, a ja wyjęłam z torby książkę Marcina Mortki.
- Pokaż – poprosił, podałam mu tom. Spojrzał krzywo na okładkę, po czym rzucił okiem na opis z tyłu. – Skarby, piraci... łeeee – skrzywił się zabawnie. Prychnęłam odbierając książkę od niego.
- A pokaż, co ty tam masz? – Rzuciłam okiem na opis z tyłu podanej książki. – Magia, władza? Pfff! Na co to komu? – zapytałam nie kryjąc rozbawienia. Roześmiał się również. I tak każde z nas powróciło do lektury, którą zabrał ze sobą w podróż autobusem.