Kartki chronologicznie

Wycieczka na Biegun

6 grudnia 2013, piątek.
trzy ćwierci na piątą wieczór.


Orkan Ksawery. Interesujące, że w Stanach Zjednoczonych nazwy huraganów pochodzą od żeńskich imion. W Europie zaś wielki szkwał dostał imię męskie. Mniejsza jednak o to, kto jak nazywa naturalne zjawiska atmosferyczne. Tuż po czwartej wyszłam z pracy wprost na silne podmuchy wiatru. Opatuliłam się szczelnie płaszczem, chowając się za obszernym kołnierzem, który postawiony na sztorc chronił szyję i twarz. Niewiele widziałam, niczym rycerz z zamkniętą przyłbicą. Nic to jednak, w taką pogodę człowiek i tak nie ma zamiaru podziwiać krajobrazów. Ma inne zmartwienia na głowie. Od przystanku autobusowego dzielił mnie niecały kilometr. Udało mi się go przebyć bez większych problemów, ponieważ połowa drogi prowadzi przy ulicy z obu stron osłoniętej przez niewielki lasek, który skutecznie przeszkadzał silnym podmuchom w ewentualnym zwianiu mnie z chodnika.

Choć skupiałam się przede wszystkim na tym, aby iść, zauważyłam jednak rzecz, która poważnie mnie zaniepokoiła. Idąc na przystanek mijałam sznur samochodów, stojących w korku. Jasne, o tej porze zawsze jest korek – pracownicy biur i wyższych stanowisk okolicznych fabryk, czy też zakładów produkcyjnych, jak się to ładnie określa – wracają hurmem do domów. A ulic w tej okolicy jest dość ograniczona ilość (do dwóch głównych, które krzyżują się niecały kilometr od miejsca, gdzie pracuję). Jednak niepokoił mnie fakt iż wszystkie auta stały. Owszem, korki mają to do siebie, że samochody wleką się z prędkością kulawego ślimaka, ale te tutaj – uparcie stały. Nie wróżyło to niczego dobrego. Mimo to parłam przed siebie, bo nic innego nie miałam do wyboru.

Wreszcie dotarłam na przystanek. Przy wiacie stała para młodych osób, która starała się przy jej użyciu, ochronić się przed wiatrem. Niewiele to dawało. Wiatr wiał z różną siłą, atakując mnie śniegiem i zimnem. Samochody na drodze w kierunku Wrzeszcza stały. A lewy pas był zupełnie pusty. Minęła chwila. Potem dwie. Minut pięć, wreszcie dziesięć. Zadzwoniłam do Lubego, żeby się z nim pożegnać i oznajmić melodramatycznym tonem: 
"Idę, mój ukochany, w nieznane, w ciemny las, w wiatr i szkwał, w zaspy po kolana! Och, żegnaj, mój drogi, bo nie wiem, czy uda mi się do domu dotrzeć".

Tak, po dziesięciu minutach bezsensownego stania na przystanku, na który – jak podpowiadała moja kobieca intuicja z domieszką prekognicji – i tak nic nie zawita przez najbliższy czas a może i godzinę; ruszyłam poboczem ku nowej przygodzie. Nie przeszłam nawet dwustu metrów, kiedy natknęłam się na autobus. Zapukałam do drzwi. Kierowca rozmawiał przez telefon akurat i nie usłyszał. Zapukałam ponownie, nieco głośniej. Otworzył drzwi. Zadowolona z siebie, wsiadłam i rozsiadłam się. Pochwaliłam się Lubemu, że jeszcze żyję. Wyciągnęłam książkę i pogrążyłam się w lekturze. Jednak nie na długo. Cały czas staliśmy. A nie! Przepraszam, autobus przejechał w ciągu dziesięciu minut jakieś… dwa metry? W międzyczasie ze dwa razy przejechał lewym pasem radiowóz – w tę i nazad. Choć nie na sygnale, to jednak kogut był włączony. Niezbyt to dobra wróżba. Pozostali pasażerowie zaczęli dywagować – co się właściwie dzieje? Ktoś rzucił, że pewnie gdzieś tam dalej zdarzył się wypadek i droga musi być nieprzejezdna. Wypadek. W tych warunkach to w zasadzie nic nadzwyczajnego, ale wiem, co to oznacza… Swego czasu ze znajomymi się ratowaliśmy przed staniem w korku (też w autobusie; również gdzieś dalej był wypadek), wysiadając zeń i wracając do domu na piechotę. Tylko, że wówczas był to początek czerwca, było ciepło – wręcz upalnie, szłam całą grupą i do tego na przełaj, przez las, w środku dnia. Teraz sytuacja wyglądała nieco gorzej… Tak, czy siak, wysiadłam z drugą falą osób, która zdecydowała, że w zasadzie wolą iść piechotą do skrzyżowania z ważniejszą ulicą, gdzie prawdopodobnie samochody jeżdżą normalnie.

I w ten sposób poznałam, jak mniej więcej, mogą się czuć polarnicy. Dopóki po obu stronach drogi osłaniał mnie las, było w porządku. Nawet widać było asfalt na lewym pasie. Parędziesiąt metrów dalej minęłam kolejny autobus. Z ciekawości spojrzałam do wewnątrz. Niewiele osób siedziało w środku, najwyraźniej reszta pasażerów zrobiła to, co i ja. Po prostu ruszyła dalej. 

Mniej miło zrobiło się, gdy wyszłam na otwartą przestrzeń, gdzie wiatr hulał w najlepsze i nawiewał całe hałdy śniegu na ulicę i auta. Pusty pas był biały, a samochody z ich lewej strony oblepiał śnieg. Minęłam kolejny autobus. Musiał tam stać już dość długo, bo cały bok i okna były zasłonięte nawianym śniegiem. Nawet nie byłabym w stanie zobaczyć, czy ktoś jeszcze tam został – poza kierowcą. Kawałek dalej dotarłam do przyczyny zatoru. Rzeczywiście miał miejsce wypadek. Wiatr, który chłostał mnie po twarzy drobinami śniegu, nie pozwolił przyjrzeć się dokładniej, co właściwie zaszło. Prawdopodobnie była to jakaś niegroźna stłuczka. Laweta, na którą już załadowano samochód, miała problem żeby wyjechać z zaspy. A mnie się nie udało uniknąć owej, gdy mijałam lawetę, i wdepnęłam w śnieg, mocząc spodnie aż do kolan.

Chwilami, kuląc się w sobie i próbując ukryć za kołnierzem płaszcza, miałam wrażenie, że czy miałabym na sobie kufajkę, czy letnią sukienkę to różnica byłaby niewielka. Wiatr był tak silny, a niesiony przez niego chłód tak przenikliwy, że czułam jak bez trudu omija cztery warstwy ubrań i dociera aż do gołej skóry. Wreszcie, po jakichś dwudziestu minutach przebijania się pod górkę, stawianiu oporu podmuchom, które nieustannie próbowały mnie zbić z nóg, albo rzucić na sznur stojących po lewej samochodów, dotarłam na przystanek przy głównej ulicy. Tak jak przewidziałam i inni, którzy wysiedli z owego autobusu, auta jeździły. Ale tylko w kierunku Wrzeszcza. Drugi pas stał, zakorkowany. Kilka minut minęło, nim podjechał autobus, jadący z Lotniska. Nic to jednak. Najważniejsze, że przyjechał.

Usiadłam obok pary, która wracała z lotniska, zapewne odwołano ich lot. Nic dziwnego. Nieopodal stała inna para. Prawdopodobnie pracownicy lotniska, którzy rozmawiali z mężczyzną, którego lot również został odwołany. Mimochodem słuchałam rozmów, nie chcąc skupiać się na zimnych dreszczach, które co jakiś czas przebiegały mi wzdłuż kręgosłupa. Sięgnęłam po chusteczkę higieniczną, miałam ją w kieszeni płaszcza. Z lekkim zaskoczeniem i rozbawieniem odkryłam, że wiatr nawiał mi śnieg do kieszeni. A namoknięta chusteczka do niczego się już nie nadawała.

- Skasuje mi pani bilet? – usłyszałam męski głos, który zwrócił się do pracownicy lotniska.
- Oczywiście – kobieta odebrała bilet od pytającego.
- Złoty pięćdziesiąt! – rzucił mężczyzna, z którym do tej pory rozmawiała.
- Ach, to by dopiero było! Kasować ludzi za kasowanie biletów – zaśmiał się jej kolega z pracy.
 (...)
- A jutro do pracy na szóstą – przypomniał koleżance.
- Ani mi nie mów! – odparła.

Dojeżdżaliśmy do ronda, gdzie dwie duże ulice się krzyżowały. Dziewczyna wyjęła komórkę i zadzwoniła do kumpeli:
– Hej! Przechowałabyś mnie przez noc? … Właśnie z pracy wracam, a jutro mam na szóstą i boję się, że nie dotrę. … Jestem wykończona, wracam już prawie dwie i pół godziny. … Nie, jestem najedzona. Spędziłam po pracy ponad pół godziny na lotnisku jeszcze, zjadłam obiad. To jak, mogę do ciebie wpaść? ... Super! Zaraz będę.
Pożegnała się z dwójką mężczyzn i wysiadła na najbliższym przystanku.

*

Mnie powrót do domu zajął jedynie dwie godziny. 
A doświadczenia quasi-polarnika? Bezcenne.


Odzyskiwanie danych



16 kwietnia 2010, piątek.
szósta rano.

Melodia budzika wyrwała mnie ze snu, wyłączyłam ją, nie mając najmniejszej ochoty wstawać z łóżka. W końcu było dopiero za dziesięć szósta. Pięć minut później budzik ponawia próbę. Tym razem daję się przekonać i wstaję. Szarość za ramą okna nie nastraja pozytywnie do życia, ale cóż z tego? Lubię deszcz.
Rzuciłam okiem na biurko i pożółkłą obudowę monitora. Racja! Trzeba wydrukować Rezess! – w końcu dlatego wstałam wcześniej. Miałam to zrobić wczoraj, ale drukarka działa tak głośno, że... mogłabym zostać posądzona o naruszanie ciszy nocnej. Komputer włącza się niespiesznie. Wystarczająco dużo czasu, by się odrobinę ogarnąć. Radio cicho gra stare przeboje, nieco nostalgiczne ze względu na narodową żałobę.

Jedna z tabel, ble, ble... skonfigurować w... coś tam, coś tam. Jedyny możliwy przycisk to: OK. No dobra, niech mu będzie, że „OK.” Choć wcale mi się to nie podoba. Kolejny komunikat: Wystąpił błąd, program zostanie zamknięty. Że co, proszę?! Spróbujmy jeszcze raz. I znów to samo. A żeby w was piorun strzelił! By nie powiedzieć dosadniej... Tylko spokojnie, na pewno da się to jakoś odzyskać. Jak nie Wordem, to może Wordpadem? Prawie dobrze, tylko, że wcięło mi tabelkę i trzy strony tekstu, reszta żyje i można spokojnie przekleić do nowego dokumentu. Super! – mruczę pod nosem, bynajmniej bez entuzjazmu. Piętnaście po szóstej. Może zdążę? Z energią, graniczącą z desperacją zabrałam się za przepisywanie. Byłoby prościej, gdyby tekst nie był po niemiecku...

... Gnz. Enter. Control „u”. Ausfertigung. Enter. Parę cyfr. I już! mogłam drukować. Chwila dla siebie, może chociaż zdołam przygotować sobie drugie śniadanie, skoro na pierwsze nie mam nadziei. Gotowe. A z kuchni słyszę, jak drukarka kończy pracę. Świetne zgranie w czasie.

- Dochodzi siódma – stwierdził spiker w radiu. Tak, jakbym nie wiedziała! Wrzuciłam wydruk do teczki, teczkę do torby. Kanapkę w locie zapakowałam w papier. Zaimprowizowane „drugie” śniadanie także wylądowało w torbie. Co mi jeszcze potrzebne? W radiu powoli kończyły się wiadomości. Wystarczająco dużo się ich nasłuchałam w ostatnich dniach. Wieczny odpoczynek zmarłym..., a co żywym? Ech. „Naród wspaniały, tylko ludzie…” – zakołatał mi w głowie cytat z Piłsudskiego, które przypomniało mi przeczytane niedawno opowiadanie. Szkoda, że masz rację, panie Marszałku. Wyłączyłam wszelki sprzęt i nastała błogosławiona cisza.

- Zaczekać na ciebie? – zawołał z przedpokoju brat, który również zbierał się do wyjścia.
- Zaczekaj, zaraz też wychodzę – odkrzyknęłam w pierwszym odruchu. - Albo nie! Idź już! – zmieniam zdanie. Zakładam w biegu sweter, zgarnęłam torbę pod pachę. Usłyszałam, jak brat zamykał drzwi za sobą. Po co zamknął na klucz?! Bez sensu...
Tymczasem żołądek boleśnie przypomniał mi, że śniadanie to najważniejszy posiłek dnia i szklanka wody nie jest w stanie go zastąpić(, jak i paru innych rzeczy). Biegnę do meblościanki w dużym pokoju. Otwieram szafkę, w której zawsze trzymamy słodkości, w nadziei, że znajdę coś odpowiedniego. Czekolada? Nie, to raczej nie jest dobry pomysł. Chusteczki higieniczne? Kozą nie jestem, choć to byłaby ostateczność... Landrynki i miętówki? Chyba nie bardzo się nadają. O! Wafelki! Właśnie tego szukałam! Porywam dwie. Śniadanie, też coś! – moja bardziej opanowana część prycha z niesmakiem. Cicho tam! Lepsze to niż nic. Pocieszałam się myślą, że w torbie mam kanapkę na później.

Jeden wafelek w ręce, drugi zaczęty trzymałam w ustach, a w drugiej ręce - klucze. I jak niby teraz drzwi zamknąć!? Niewiele myśląc, wafelek włożyłam do kieszeni płaszcza. Bylebym go nie zgniotła paskiem torby przypadkiem, bo to byłaby piękna katastrofa, pomyślałam, zamykając drzwi. Dojadłam wafelek i wyjęłam z kieszeni drugiego, czekając na przyjazd windy. Wolałam nie sprawdzać, która była godzina; zresztą, po co się dodatkowo denerwować, gdyby okazało się, że jest za późno?
Wybiegłam z bloku. Szczęśliwie przystanek znajduje się dość blisko. Zwolniłam, kiedy dostrzegłam sporą gromadę ludzi, oczekujących na transport. Pod ścianą sąsiedniego bloku stał brat, podeszłam do niego.
- Zdążyłam! – powiedziałam dumna z siebie. Brat wyjął z uszu słuchawki i spojrzał na mnie, kiwając głową. Z uznaniem, lub bez, zresztą mniejsza o to.
- No, już myślałem, że ci się nie uda.
- A jednak. Moje śniadanie – pochwaliłam się, pokazując wafelek. W skrócie opowiedziałam mu całą poranną sytuację. Pokiwał tylko głową, być może ze zrozumieniem. Brat wsiadł do wcześniejszego autobusu, ja na transport musiałam poczekać jeszcze przez chwilę. A tak się martwiłam, że nie zdążę! Zaśmiałam się w duchu.

Usiadłam i pomyślałam sobie z zadowoleniem: tak, teraz mogę się wyspać. Czekała mnie prawie godzinna podróż przez całe Katowice, aż do moich ulubionych koszar i do tego cudownego Rezess’u, którego transliteracją się zajmowałam. Chociaż, muszę przyznać, że kiedy znalazłam się w koszarach pierwszy raz, miałam niezbyt przyjemne skojarzenia... Zwłaszcza, gdy podczas oprowadzania nas po terenie, przeszliśmy koło sporej przyczepy wysoko zakrytej żółtą plandeką, i zostaliśmy wtedy poinformowani: „...A tutaj znajduje się komora gazowa”. No, cóż... Ale na szczęście eksterminacja różnego rodzaju drobnoustrojów, roztoczy, czy grzybów nie jest zbrodnią.

Między nami mówiąc

8 maja 2013, środa
dwie ćwierci na szóstą wieczór.
 
Po pracy postanowiliśmy z Lubym spotkać się na Wrzeszczu. Dawno nie mieliśmy takiego spokojnego wyjścia na obiad, gdzieś poza domem, a że i sposobność się znalazła i pogoda dopisywała, więc nic nie stało na przeszkodzie. We Wrzeszczu mamy upatrzone, nieduże bistro. Nie mogę wciąż wyjść z podziwu, co do jego wystroju. Można by rzec, że jest nieco kiczowaty. Rzucające się w oczy, jaskrawe kolory - zielenie, żółcie, czerwienie i róże; sztuczne kwiaty na stolikach i plastikowe, przeźroczyste krzesła. Z drugiej strony, nie chodzi bynajmniej o to, że wystrój mi się nie podoba; po prostu jest tak dziecinnie radosny, wiosenny nawet w środku zimy. Tak różny od tego, co zwykle widuję - stonowane kolory, ascetyczne wystroje lub wręcz przeciwnie: tak wiele nagromadzonych drobiazgów, że nie wiadomo na czym zawiesić oko. W każdym razie jest to jedno z naszych ulubionych miejsc, gdzie można smacznie zjeść i nie przepłacić. Poza tym mają bardzo dobre kompoty.

Usiadłam przy jednym z wolnych stolików w zaaranżowanym ogródku przed bistrem. Na stole stała donica z żółtymi kwiatami (żywymi, a nie sztucznymi) oraz fikuśna, żółta latarenka z podgrzewaczem. Widać było, że dopiero co uzupełniono latarenkę, ponieważ świeczka miała knot pokryty woskiem. Miło byłoby ją zapalić, ale przydałyby się zapałki - pomyślałam. 
Chciałam wprowadzić trochę romantycznego nastroju - pomimo tego, że przecież o tej porze roku wciąż jest zupełnie jasno. W każdym razie, zanim Luby zdążył wrócić do stolika - składał zamówienie wewnątrz lokalu - rozejrzałam się wokół; niemal od razu dostrzegłam czerwony kartonik leżący dokładnie pod naszym stołem. Czyżby...? - pomyślałam, czując lekką ekscytację. Czym prędzej schyliłam się... i rzeczywiście: podniosłam niewielką paczkę zapałek. Czasem nawet niewypowiedziane czary się udają.

Mniejsza jednak o wyczarowane z powietrza i zupełnym mimochodem zapałki. Kiedy spożywaliśmy spokojnie obiad, rozmawiając jak zwykle o RPG - dyskutując nad ostatnią sesją Ars Magica, nadchodzącą sesją Warhammer'a oraz kolejną sesją Maga: Wstąpienie - do parkanu podszedł około dziesięcioletni chłopiec z nieco umorusaną twarzą i rozwichrzoną fryzurą. Ubrany był w przybrudzoną, pasiastą koszulkę i krótkie spodenki. W jasnych oczach i szczerbatym uśmiechu krył się prawdziwy zawadiaka. Idąc tropem RPG, aż chciałoby się rzec: młody łotrzyk.
- Smacznego! - zawołał jeszcze z dala, wołając do mężczyzny, który samotnie siedział przy stole najbliżej kamienicy, w której znajduje się bistro. Jak później, opuszczając już ogródek, obejrzałam się na niego - oceniłabym pana na jakieś czterdzieści lat.
- Dziękuję.
- Jak słychać?! - zawołał radośnie chłopiec.
- Co ty do mnie mówisz? - zdziwił się mężczyzna, być może nie usłyszawszy pytania; lub nie rozumiejąc takiej konstrukcji. Chłopak obszedł ogrodzenie od zewnątrz i zbliżył się do stolika, przy którym siedział mężczyzna.
- Jak słychać? - powtórzył.
- Nie wiem, co ci na to odpowiedzieć - przyznał mężczyzna. - Chcesz kasy? - zapytał prosto z mostu.
- Tak.
- Ile? - Co prawda odpowiedź chłopca do nas nie dotarła, ale po chwili usłyszeliśmy zaskoczone: - …Stówę!? Popierdoliło cię?
- Na buty zbieram - odparł chłopiec, ale bardzo szybko zmniejszył stawkę. - Dwanaście pięćdziesiąt.
- Jak na fajki, to ci dam - stwierdził mężczyzna.
- Na fajki to nie chcę.
- A na piwo?
- Też nie.
- To ci nie dam! - Na taką odpowiedź, chłopiec natychmiast zmienił zdanie:
- No to na fajki.
- Dam ci dwa złote.
- Daj dwanaście pięćdziesiąt, będziesz moim najlepszym kolegą! - starał się go przekonać chłopiec.
- Nie chcę być twoim najlepszym kolegą, bo zdrajca jesteś! - padło kategoryczne stwierdzenie ze strony mężczyzny. Ostatecznie dodał jeszcze. - Masz tu dwa złote i sobie radź!
Następnie zapewne doszło do  tego, że chłopiec otrzymał od mężczyzny owe wycyganione przezeń dwa złote. Po czym - jak przypuszczam, pożegnał się z nim i odszedł. Kiedy opuszczaliśmy ogródek przed bistro, nie widziałam nigdzie chłopca. To niewątpliwie była jedna z tych co bardziej niezwykłych rozmów, jakich byłam świadkiem. Luby stwierdził, że ciągnie się za nami Paradoks, skoro przydarzają się nam takie rzeczy... Między nami mówiąc, przypuszczam, że to przez te zapałki.

Piwo ze Stańczykiem

8 maja 2010, sobota
czwarta po południu.

W dzień przed wyjazdem Lubego udało nam się spotkać z Lucyferią. Poszliśmy do herbaciarni, zwanej "Fanaberią". Wypróbowaliśmy kolejne trzy rodzaje herbat. Przyjaciółka wybrała herbatę czarną, truflowo-truskawkową, Luby jakiś gatunek wietnamskiej - jej aromat dziwnie mi się z rybą kojarzył. Luby także stwierdził, że smakuje ona nieco, jakby ktoś ugotował wodorosty, w które zawija się sushi. Natomiast ja wybrałam mieszankę dwóch zielonych herbat z wieloma owocowymi i kwiatowymi akcentami. Mieszanka nosiła przyjemną nazwę: Mona Lisa. Przy okazji uraczyliśmy się tradycyjnym tureckim ciastem, które co dziwne nazywa się Marlenka. Ale było smaczne, polecam.
Ponieważ po tej zadumie nad czarkami-muszlami, doszliśmy do wniosku, że osiemnasta to młoda godzina - postanowiliśmy zmienić lokal. Poszliśmy w miasto, w poszukiwaniu miłych knajp. I tak schwyciliśmy chwilę! A właściwie dzień, wylądowawszy w Carpe Diem. Tam zdarzyła się nam dość zabawna sytuacja. Wyekspediowałyśmy Lubego do baru, by zamówił dla nas złoty trunek. Luby powrócił do nas z zamówieniem i uśmiechem od ucha do ucha. I odezwał się w te słowa:
- Barmanka zapytała, czy macie dowody!
- O, jakie to miłe! Dawno nikt mnie nie pytał o dowód - stwierdziła Lucyferia. A ja uśmiechnęłam się szeroko.
- Uroczo. A mamy jej pokazać? Wyjąć i pomachać? - zapytałam ze śmiechem.
- Nie, nie musicie. Powiedziałem jej, że gdybym zgolił wąsy i brodę też by mnie pytała o dowód.
Ubawiliśmy się setnie. Lucyferia stwierdziła, że jej o dowód nie pytają, bo bywa w takiej knajpie, gdzie nikt nikogo o dowód nie pyta. Mnie nie pytają, bo rzadko kupuję piwo, ostatnim razem - zdaje się półtora roku temu, kiedy kupowałam dla pewnych panów na prezent świąteczny dwie małpki sprzedawczyni, która nota bene jest rówieśniczką mojej starszej siostry i chodziła z nią do klasy, zapytała tylko:
- Ciebie chyba nie muszę pytać o dowód? Skończyłaś osiemnastkę?
- Tak, nawet parę lat temu.
Na poważnie, to tylko raz mnie poproszono o dowód i musiałam go pokazać, bo inaczej bym nie dostała zamówienia (i dobrze, w gruncie rzeczy). To było na poważnie, ale o tyle zabawne, że poproszono mnie o okazanie dokumentu dokładnie w dzień moich dwudziestych pierwszych urodzin.

Później znów postanowiliśmy zmienić lokal.
- To gdzie idziemy? - zapytała Lucyferia.
- Hm, może do Starej Bramy? - rzucam propozycją.
- Nie ma już Starej Bramy.
- Och, to może Belka?
- Nie ma Belki.
- Kochanie, kiedy ty ostatni raz wychodziłaś z domu? - zapytał z przekąsem Luby.
- Och, po prostu nie chodzę po knajpach! - zaperzyłam się. W końcu nieznajomość miejsc rozpusty powinna o mnie dobrze świadczyć, a nie świadczyć przeciwko mnie, prawda? Po paru próbach jednak przypomniały mi się miejsca, w których byłam z koleżankami i nawet wciąż istnieją. Akurat tak się złożyło, że jedno z nich znajdowało się rzut beretem od miejsca, w którym byliśmy. Skręciliśmy w ulicę odchodzącą w lewo od 3ego Maja i tym prostym sposobem, wylądowaliśmy w Red Pubie. Klimatyczne miejsce, swoją drogą.
Usiedliśmy w spokojnym kątku na wygodnych pufach, a po drugiej stronie pod ścianą stało krzesło, właściwie fotel. Drewniany fotel z materiałowym obiciem siedziska i oparcia.
- Spójrzcie, prawie jak krzesło Stańczyka - głośno wyraziłam skojarzenie.
- Faktycznie - zgodzili się ze mną. - Tylko tamto stało chyba odwrotnie - zauważa Lucyferia.
- No tak, ale można by usiąść w nim, tak jak Stańczyk, zrobić zdjęcie a potem odbić je w poziomie - stwierdziłam, nie widząc żadnego problemu. Przyznali mi rację, ale żadne z nas ostatecznie nie udawało Stańczyka. Zdjęć też nie było, po prostu nie ruszyliśmy się z zajmowanej przez nas niszy.

Ostatecznie przy rozmowie i piwie tak miło mijał czas, że ani się obejrzeliśmy, a musieliśmy się rozstać, gdyż w innym wypadku z Lubym nie mielibyśmy powrotnego autobusu. Niestety, największym mankamentem katowickiej komunikacji miejskiej jest absolutny brak nocnych kursów w kierunku mojej dzielnicy. Niestety, po dwudziestej drugiej są ostatnie z autobusów, później w większości startują dopiero tuż przed lub tuż po piątej rano.

Ciekawiej niż w domu

 22 listopada 2010, poniedziałek
trzy ćwierci na piątą po południu.

Dziś mijał termin zwrotu książek z MBP, filia nr 30 z oddziałami literatury fantastyczno-naukowej. Chcąc nie chcąc, ale bardziej chcąc niż nie chcąc, poszłam spacerowym krokiem ku południowej części Śródmieścia. Lubię tę część miasta. Brukowane ulice i chodniki, co rusz odnawiane kamienice i monumentalne budowle modernistyczne z międzywojnia. Miejsce pełne magii.
Przechodziłam nieopodal gmachu Sejmu Śląskiego, pardon – Śląskiego Urzędu Wojewódzkiego. Nieodmiennie zachwycam się jego klasycystycznym kształtem, rozmachem i dostojeństwem. A kiedy przypomnę sobie, że miałam zaszczyt gościć w progach tego zacnego budynku, to na samo wspomnienie robi mi się miło. Zwłaszcza, że miałam przyjemność zasiadania przez pewien czas w Marmurowej Sali, tej właśnie na której wzorowano salę Sejmu RP. Później zaś, gdy opuszczałam już gościnne mury Sejmu Śląskiego, nie odpuściłam sobie tej przyjemności i zamiast wymknąć się cichaczem, zeszłam po marmurowych schodach pokrytych czerwonym kobiercem i wyszłam głównymi drzwiami. Niezapomniane przeżycie. Przez ułamek sekundy poczułam się niczym Bardzo Ważna Osoba.

Wrócę jednak ze słonecznych wspomnień do listopada zroszonego chłodną mżawką. Weszłam w ulicę Rybnicką, nie poświęciwszy tym razem wielkiej uwagi budynkom po obu jej stronach. Akurat byłam zajęta rozmową telefoniczną, ale to taki tam wtręt na marginesie. W każdym razie, już po chwili wspinałam się po schodach w budynku bibliotecznym. Za kontuarem nie było żadnej z bibliotekarek, więc raźnym krokiem weszłam między regały.

Nie macie pojęcia jakim dla mnie zaskoczeniem było, kiedy dowiedziałam się, że niektóre z bibliotek nie przewidują takiej możliwości, jak wyżej opisana. Osobiście nie wyobrażam sobie, jak niby miałabym korzystać z księgozbioru nie mogąc nawet obejrzeć zgromadzonego na półkach zasobu?* Mówią, żeby nie oceniać książek po okładkach, ale w bibliotece, gdzie nawet okładki nie jest mi dane obejrzeć, po czym mam poznać, że książka mnie zainteresuje? Po opisie bibliograficznym na karcie w katalogu?! Oburzające. Mogę się póki co cieszyć, że te filie MBP, do których jestem zapisana nie mają zakazu buszowania między regałami. To byłoby naprawdę przykre.

*Co prawda zasób to mają archiwa, zaś biblioteki zbiory, ale chyba zostanie mi to wybaczone?

Ponieważ już dwukrotnie byłam w bibliotece nr 30. i miałam okazję poznać rozkład działów, tak też doskonale wiedziałam, gdzie stoją regały z fantastyką. Bardzo dużo regałów z jeszcze większą ilością fantastyki. Poza mną, wśród półek, przechadzały się cztery dziewczyny, które po krótkim rzucie oka oceniłabym na przełom podstawówki i gimnazjum, ewentualnie bardziej gimnazjum niż podstawówka. Raczej nie wyżej. Zachowywały się dość głośno, co początkowo mnie irytowało, ale w końcu to nie czytelnia. Przymknęłam na to oko. Za to muszę przyznać, że nie dało się ich nie słuchać. Kiedy rozglądałam się po półkach, dochodziły do mnie strzępki ich rozmów:

- O! ... Rybnicka, mieszkam na Rybnickiej! To o mnie!
- Zobacz - „Inni”.
- To o nas! Jesteśmy inne!

Chwilę później:
- Kto napisał Krzyżaków?
- Sienkiewicz, Henryk.
- Mam ich!
- W miękkiej okładce?
- Nie.
- To nie chcę.

Nagle odezwał się telefon jednej z dziewcząt:
- Cześć, mamo. Jestem w bibliotece z... (tu padły imiona).
- Mnie nie wymieniaj! – mówi jedna z wymienionych. – Jestem tu incognito.
- ...Nie chcę jeszcze wracać do domu ...W bibliotece jest ciekawiej niż w domu. Dobrze. Z przykrością muszę stwierdzić, że mam tylko trzydzieści złotych. – Po chwili rozmowa telefoniczna dobiegła końca, a dziewczyna zwróciła się do koleżanek z tekstem: – Moja mama mówi tak cicho, że musiałam przełączyć na głośno mówiący!

Później dziewczęta usiadły na podłodze między regałami i każda zaczęła czytać książkę, którą miała w ręku. Któraś z nich, wnioskując z tego, co czytała, jednak wzięła "Krzyżaków". W każdym razie – czytały na głos. Sądzę, że sobie przeszkadzały, a z drugiej strony żadna nie chciała ustąpić, więc może jednak dobrze się bawiły przy okazji.

Ostatecznie, trochę niechętnie – bo cóż jeszcze ciekawego mogłabym się dowiedzieć zostając dłużej w owej bibliotece (w której rzeczywiście wydawało się, że jest ciekawiej niż w domu) – poszłam z wybranymi książkami do kontuaru, za którym stały aż dwie bibliotekarki. Wcześniej nie było żadnej.
- Wie pani, że to jest drugi tom? – zapytała jedna z nich, odbierając ode mnie „Niech żyje Polska! Hura!”.
- Tak, ale czytałam pierwszy – odpowiedziałam, nie informując kobiety przy okazji, że to chyba i tak nie ma znaczenia skoro to zbiór opowiadań. – Czy tutaj można przedłużać termin zwrotu?
- Ależ naturalnie, lubimy przedłużać! – Bibliotekarka uśmiechnęła się, zapewne nie rozumiejąc skąd u mnie tak dziwaczne pytanie. Cóż, w mojej macierzystej bibliotece (że się tak wyrażę) bywają książki, których terminu zwrotu się nie przedłuża, zwykle są to najbardziej poczytne lektury. Ale cieszę się, że na Rybnickiej tego nie praktykują, dzięki temu mogę mieć w domu opowiadania Teda Chianga przez kolejny miesiąc.

Nad czarką herbaty

24 kwietnia 2010, sobota
trzy ćwierci na czwartą po południu.


Na miejsce spotkania dotarłam niecały kwadrans przed czasem. Przed ostrym słońcem ukryłam się w cieniu parasola umieszczonego w ogródku małego punktu gastronomicznego. Miałam z tamtego miejsca dobry widok na zegar umieszczony nad wejściem dworca. Dobry widok to może przesada, ponieważ zegar widziałam w prześwicie między ukwieconymi gałęziami rozłożystego krzewu, rosnącego na wysepce.

Lucyferia także przyszła odrobinę za wcześnie. Po skomentowaniu niezwykle uroczej i ciepłej pogody, ruszyłyśmy do miejsca, w którym jeszcze nie byłam. Kiedyś chciałam zaprowadzić tam kilkoro przyjaciół, niestety nie potrafiłam go znaleźć, pomimo tego, że wcześniej sprawdzałam na mapie, gdzie było usytuowane. Następnym razem, kiedy zechcę kogoś tam zabrać już nie powinnam zabłądzić.

"Fanaberia", bo tak nazywa się lokal, do którego zaprowadziła mnie przyjaciółka, to intrygująca herbaciarnia. Ludzi praktycznie w ogóle nie było. Rozejrzałyśmy się po salach, tworzących "Fanaberię". Ostatecznie wybrałyśmy jasno oświetlony podest z trzema stolikami. To było dość niezwykłe, ponieważ cała "Fanaberia" znajduje się w podziemiach śródmiejskiej kamienicy. Natomiast podest, choć także znajduje się pod poziomem ulicy, to jednak "wystaje" przed budynek. Od góry został ograniczony szklanym dachem. Jednak na tym nie kończyła się niezwykłość miejsca!

Podest wyłożony został miękkimi dywanami o orientalnych wzorach, także ściany były miękkie ze względu na gąbkę, która je pokrywała, a została umiejętnie zakryta różnobarwnymi i wzorzystymi tkaninami. Natomiast wokół niskich stoliczków leżało sporo kolorowych poduszek, a goście mogli zasiąść na niedużych, okrągłych, obitych bordowym aksamitem siedziskach, które z braku innego słowa, określiłabym mianem - pufa. Chociaż przypominały raczej okrągłe poduszki na desce. Zanim jednak weszłyśmy do tej orientalnej komnaty zdjęłyśmy kurtki i buty.

Umościłyśmy się w zacisznym kątku, każda zajmując miejsce na swój sposób. Usiadłam bokiem, zginając delikatnie nogi w kolanach. Chciało mi się śmiać. Paradne! Jeszcze dzień wcześniej rozmyślałam przed snem, czy są restauracje, w których spożywa się posiłki leżąc, jak to czyniono w odległych od teraźniejszości czasach. A tu taka niespodzianka!

- Znam ten cytat – powiedziałam Lucyferii, po przeczytaniu wstępu do obszernego menu. – Czytałam tę książkę, jest krótka, ale bardzo interesująca - wyjaśniłam.
Książka, z której właściciele "Fanaberii" zaczerpnęli cytat, otwierających tamtejszą kartę to "Księga herbaty", Okakury Kakuzo. Czytałam ją przy okazji studiów nad dziewiętnastowieczną historią Polski.
- Zamów pierwsza – stwierdziła przyjaciółka.
- Dobrze, ale to trochę potrwa – uśmiechnęłam się delikatnie znad karty, którą zaczęłam uważnie studiować. A było, co czytać... ponad 80. propozycji wszystkich kolorów herbat i najróżniejszych mieszanek, o ile nie więcej. – O! Mają tutaj gyokuro,... najlepsza herbata w Cesarstwie – dodałam zamyślona. Przypomniało mi się, jak podczas jednej z sesji Legendy Pięciu Kręgów moja postać dostąpiła zaszczytu picia gyokuro. Lucyferia wówczas stwierdziła, że ten gatunek herbaty nie przypadł jej do gustu, dlatego też wybrałam inną. Ale postanowiłam w duchu, że kiedyś wybiorę się do tej herbaciarni ponownie i skosztuję Drogocennej Rosy.

Jeszcze jeden drobiazg zachwycił mnie w owej niezwykłej herbaciarni. Otóż czarki imitowały kształtem muszle, i nie posiadały płaskiego dna, dlatego też posiadały specjalnie wyprofilowane, drewniane podstawki.

Czas mijał nam niezauważenie podczas delektowania się herbatami. Rozmowa płynęła swobodnie, niewymuszonym nurtem. W międzyczasie Lucyferia, zgodnie ze złożoną przed paroma tygodniami obietnicą, wpisała się do mojego pamiętnika. To, trzeba przyznać, dość ascetyczny wpis, ale jednocześnie nie potrzeba mu żadnych ozdobników, czy rysunków... bo w kilku słowach cytatu ukryta została niezwykle ważka treść przyjaźni.

Kiedy przestałyśmy być jedynymi osobami na podeście, a spokojny nurt rozmowy został zaburzony przez rozmowy toczone obok nas, zdecydowałyśmy się na opuszczenie tego gościnnego, bądź, co bądź, miejsca. Nie był to bynajmniej koniec spotkania. Postanowiłyśmy skorzystać z utrzymującej się przyjaznej aury i pomimo zbliżającego się nieuchronnie zachodu słońca, wciąż panującej jasności, poszłyśmy na spacer po Śródmieściu. Tak wypadło, że niespiesznym krokiem przeszłyśmy do następnej dzielnicy, oddalonej już nieco od ścisłego centrum, zmierzając w kierunku Doliny Trzech Stawów. Żartowałam, że jak tak dalej pójdzie to Lucyferia odprowadzi mnie aż pod drzwi domu. Jeszcze czas jakiś przyjaciółka dotrzymała mi towarzystwa, podczas oczekiwania na odpowiedni autobus.

Do domów dotarłyśmy prawie, że w tym samym czasie. Ona piechotą, gdyż mieszkała relatywnie niedaleko miejsca, w którym się rozstałyśmy, a ja autobusem – parę kilometrów dalej (teoretycznie też niedaleko, ale tylko jeśli posiada się samochód). A skąd to wiem? Ponieważ miałam wyrzuty sumienia, zostawiając ją samą, poprosiłam by posłała wiadomość, kiedy będzie w domu. Teoretycznie nie miałam się, o co martwić, gdyż to był jej „teren”, ale mimo wszystko... Strzeżonego, i tak dalej.

Niemożność

17 lutego 2013, niedziela
około drugiej po południu.


Jak mówi jedna z ważniejszych zasad RPG – nigdy nie rozdzielaj drużyny, bo niechybnie ktoś zginie! Mimo to – zaryzykowaliśmy.

Wracając z Zamku Królewskiego, rozdzieliśmy się kawałek przed miejscem, gdzie mieszkają Siostry, na których zaproszenie przybyliśmy do stolicy. Młodsza z sióstr, kolega oraz Luby wysiedli przystanek wcześniej, aby zrobić niezbędne zakupy, zaś starsza siostra i ja wysiadłyśmy pod domem, aby zacząć przygotowania do obiadu. Tego dnia mieliśmy w planach jeszcze zwiedzić Muzeum Powstania Warszawskiego, więc wszystko należało odpowiednio zgrać w czasie, aby nam go nie zabrakło.

Zginąć, na szczęście, nikt nie zginął. Jednak ze starszą z Sióstr miałyśmy dość nieoczekiwane spotkanie.

Tuż po tym, jak przeszłyśmy przez ulicę i już, już kierowałyśmy się do bramy kamienicy, w której mieszkają Siostry… zaczepił nas mężczyzna pod okularami, który swe pięćdziesiąte urodziny obchodził, co najmniej dziesięć lat temu. Nieznajomy ubrany był w brązowy, prosty płaszcz do kolan. Spod futrzanej czapki-uszanki wystawały białe włosy. Starszy pan miał niewyróżniającą się niczym powierzchowność. Wydawał się nawet całkiem sympatyczny.

- Przepraszam, panie studiują, więc na pewno będą panie wiedzieć! – zaczepił nas w te słowa. Wymieniłam zaskoczone spojrzenie z koleżanką, która tak jak i ja, zatrzymała się w pół kroku. Zupełnie nie mogłam zrozumieć, skąd w głosie nieznajomego brzmiała taka pewność, że jesteśmy studentkami. Czy to po prostu był komplement? 
Mężczyzna, niezrażony naszym zdziwieniem, kontynuował: 
– Chodzi mi to po głowie od dłuższego czasu, ale nie mogę sobie przypomnieć… jak nazywa się ta prowincja, którą Anglicy oddali Chinom? To było jakoś w ciągu ostatnich dziesięciu lat – powiedział, starszy pan. Z rodzącą się paniką, próbowałam sobie przypomnieć wszystko, czego na studiach dowiedziałam się o historii Chin, zwłaszcza tej najnowszej. Jednak nie kojarzyłam, żeby w ostatnim czasie ich powierzchnia się powiększyła. 
- Szanghaj? Hongkong? – zasugerowałam, choć tylko to drugie miasto było oddane Anglikom na „wieczną dzierżawę” i rzeczywiście pod chińską jurysdykcję powróciło z końcem lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Później przypomniał mi się jeszcze Makau, jednak to miasto podlegało Portugalczykom, zanim wróciło do Chin w 1999.
Starszy pan jednak machnął lekceważąco ręką na moją odpowiedź: 
- Nie, nie! – pokręcił głową energicznie. – To nie, to! Chodzi o terytorium… prowincję. W ciągu ostatnich dziesięciu lat… mam to w głowie, ale nie mogę sobie przypomnieć – tłumaczył nieznajomy, coraz bardziej zirytowany tą niemożnością.


Niestety, również nie mogłam sobie przypomnieć, żeby Chiny cokolwiek odzyskiwały w tym wieku. Ostatecznie przeprosiłyśmy pana za niemożliwość udzielenia pomocy w tym temacie. Zostawiłyśmy za sobą biednego, starszego człowieka z jego problemem, same zaś poszłyśmy do domu szykować obiad.

Koniec Świata przy winie

24 lutego 2013, niedziela,
ćwierć na siódmą wieczór.


Kilka tygodni temu w skrzynce pocztowej znalazłam niezaadresowaną, zaklejoną kopertę. "Kolejna reklama?" – pomyślałam zdegustowana, wchodząc do mieszkania. Po zdjęciu okrycia i butów oraz rzuceniu kluczy na stół, rozerwałam kopertę, aby zobaczyć co też tym razem licho przyniosło. Wbrew początkowemu przeświadczeniu, wewnątrz znajdował się list… o tyle niezwykły, że pochodził od Świadka Jehowy. Na kartce w kratkę, wyciętej z zeszytu o formacie A4, pewna Krystyna napisała do nas list. Ręcznie. Bardzo starannym, schludnym pismem; niestety nie uchroniła się przed paroma błędami ortograficznymi. Z moim skrzywieniem pod tym względem, oczywiście pierwsze co, to właśnie one rzuciły mi się w oczy podczas czytania. W każdym razie w liście pani Krystyna poruszyła, chodliwy odkąd sięgam pamięcią, temat końca świata. Pani Krystyna zaznaczyła, że nie należy wierzyć w żaden z podawanych przez ludzi termin Dnia Zagłady, gdyż w Piśmie powiedziane zostało, iż żaden człowiek nie będzie znał dnia, ni godziny.

Siedząc przy lampce wina z przyjacielem, zaczęliśmy się zagłębiać w treść listu. Ze szczególną uwagą pochyliliśmy się nad kwestią daty końca świata i tego, że żadna z głoszonych przez człowieka, nigdy nie będzie tą właściwą. Więc… gdyby tak każdy kolejny dzień ogłaszać właśnie tym, w którym skończy się świat? Wówczas koniec nigdy nie mógłby nadejść, ponieważ człowiek nie zna dnia, ani godziny, czyż nie? To, zdaje się, byłby najprostszy sposób na uniknięcie zagłady… Luby wesoło podsumował nasze rozmyślania:
- W ten sposób można by strollować Boga!
- Można trollować różne byty – przyznał nasz przyjaciel ostrożnie, zupełnie nie podzielając entuzjazmu Lubego. - Ale trollowanie Boga…? Myślę, że to dość ryzykowne – zauważył trzeźwo, ostatecznie zamykając dyskusję na temat końca świata i sposobu na jego obejście.

Powroty do domu

19/20 lipca 2010,
noc z czwartku na piątek.


Późnym wieczorem wracałam do domu. Od wejścia do sieni czułam, że w otoczeniu nastąpiła zmiana, której nie potrafiłam zdefiniować. Światło było przytłumione, a w powietrzu wyczuwałam zapach, jakiego nie potrafiłabym opisać. Przeczucie mnie nie myliło. Tajemnica rozwiązała się, kiedy weszłam do kolejnego pomieszczenia, gdzie znajduje się winda i dwoje drzwi prowadzące do piwnic.

Rozejrzałam się zaskoczona. Skąd w tym miejscu znalazły się egzotyczne rośliny?! Tropikalne pnącza rosły na ścianach, a w wielkich donicach stały podobne do palm drzewka o szerokich liściach. Gdziekolwiek nie zwróciłam wzroku, tam było coś żywego i zielonego. Spojrzałam na, wyglądającą na mniejszą niż zwykle, windę. Wydawała się wystawać z szybu i kształtem przypominała raczej sejf. Chyba pójdę schodami, pomyślałam, nie ufając temu dziwacznemu ustrojstwu, które zastąpiło starą, dobrą windę.

Zrobiłam krok pomiędzy rośliny, znajdujące się również na pierwszych schodach.

- Właściwie nie musimy iść schodami - powiedział mężczyzna, który niespodziewanie znalazł się tuż za moimi plecami. Wyglądał młodo, ale był mi zupełnie obcy. Nie rozumiałam, dlaczego się do mnie odezwał. Mężczyzna otworzył drzwi windy-sejfu, w środku jednak nie było wolnej powierzchni, całe wnętrze wypełnione było roślinami w donicach.

Chwilę później do bloku wszedł kolejny mężczyzna. Zadał pytanie, które dotyczyło zdaje się ulicy w centrum miasta. Obydwoje - tj. ten pierwszy i ja, pokręciliśmy przecząco głowami. Powiedzieliśmy mu, że musi jechać do centrum, aby mógł znaleźć to, czego szukał.

Zanim ten drugi wyszedł, a ja jeszcze nie zdążyłam się ruszyć z pierwszych dwóch schodów, do sieni wpadła starsza kobieta w towarzystwie młodszego mężczyzny. Wyglądali jak poszukiwacze przygód. Nie pytajcie, co to dokładnie znaczy; jakbyście ich zobaczyli, tobyście też uznali, że to poszukiwacze przygód. Może nawet znajomi pana Indiany Jonesa? W każdym razie kobieta stanęła i pewnym, władczym ruchem wskazała jedne z dwóch drzwi, prowadzących do piwnic. Akurat te były dość mocno zarośnięte przez różnego rodzaju pnącza; spomiędzy zieleni ledwo było widać ciemny, brązowy kolor, na który pomalowano drzwi w trakcie remontu parę lat temu.

- Tam znajduje się skarb! - powiedziała kobieta z triumfem w głosie.

Nic już nie rozumiałam.

*

Po chwili obudziłam się, tam gdzie zasypiałam, obok Lubego. W ręce czułam nieprzyjemne mrowienie. Musiałam źle leżeć, ścierpł mi mały i serdeczny palec. Przez dłuższą chwilę zginałam i rozprostowywałam palce, żeby przywrócić normalne krążenie w dłoni. Kiedy mrowienie ustało, ponownie zasnęłam, przytuliwszy się do boku Lubego.

*

Jasny dzień. Wracałam z grupą przyjaciół do domu. Rzuciłam okiem na blok, w którym się wychowałam i niemal stanęłam jak wryta. Wyglądał jakby zaraz miał się rozpaść! Elewacja była w opłakanym stanie, w wielu miejscach brakowało kolorowych kwadracików, które ją zdobiły, tym samym widoczne były ogromne połacie surowego betonu. Okna bloku wydały mi się nienaturalnie duże, ponadto zamiast plastikowych ram, posiadały metalowe, większość była przerdzewiała. Część okien była otwarta na oścież lub pozbawiona szyb.

Czułam narastający niepokój, kiedy tak patrzyłam na coraz bardziej mi obcy blok. Ojciec był pozostawiony sam sobie przez kilka tygodni. Jak sobie radził? Czy nic mu się nie stało? Czy w ogóle był w domu? Mimo opłakanego stanu w jakim był budynek, wydawało mi się, że wnętrza mieszkań były nienaruszone.

Weszliśmy do bloku. I tu kolejne zaskoczenie. Nie było windy! Skierowaliśmy się na schody. Tylko, że... schodów także nie było. W suficie parteru ziała dziura, a nad nią kolejna i kolejna. Trzeba się było wspinać... na ósme piętro! Jakimś cudem udało się Lubemu i mnie dostać na pierwsze piętro. O dziwo, podłoga była drewniana. Zaczęłam z Lubym poszerzać dziurę, by pozostałym przyjaciołom było łatwiej wejść na górę.

*

Sen stał się tak irracjonalny, że w końcu się obudziłam.

Walentyki wg RPGowców


6 lutego 2013, środa
dwadzieścia minut na siódmą wieczorem


- To gdzie zabierzesz mnie z okazji Walentynek? – mimochodem zapytał Luby, siadając obok mnie na kanapie. Spojrzałam na niego zaskoczona znad lektury. "Czyżby zapomniał?" – przemknęło mi przez myśl. Milczałam przez chwilę.
- Jak to gdzie? Będziemy polować na demony – powiedziałam wreszcie, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.


Muzyka duszy

4 lutego 2013, poniedziałek
siódma wieczór 

- Słuchasz tak hipsterskiej muzyki, że nawet żaden hipster jej nigdy nie słyszał! – orzekł mój Luby, gdy z głośników laptopa popłynęła muzyka lat 50.tych.
Zupełnie nie jest dla mnie zrozumiałe, dlaczego tak uważa. Po pierwsze, nie ma w tym nic „hipsterskiego” – nie deklaruję wszem i wobec, jaka jestem wyjątkowa, ponieważ słucham innej muzyki niż wszyscy. Wcale też nie słucham innej niż wszyscy... Zresztą, czasem wydaje mi się, że łatwiej byłoby mi wymienić style muzyczne, których nie słucham, niż te, które słucham. Muzyka jest mową, o tyle prostszą, że bez słów. Nie potrzeba słowniczka, ani rozmówek, żeby rozumieć jeśli się w nią wsłuchać. Nawet jeśli piosenkarz śpiewa w języku, którego nie rozumiem, to sama melodia niesie dawkę emocji, które wpływają na mój stan. Swego czasu zasłuchiwałam się w twórczości Jacka Kaczmarskiego. Był idealny na każdą chandrę – wcale nie polepszał nastroju, absolutnie. Pogarszał sprawę do granic możliwości, ale natarczywie burzył krew i nie dawał spokoju. W końcu człowiek miał dość, wyłączał muzykę – i zabierał się za siebie.
19. lutego 2012, niedziela
ćwierć na dwunastą w nocy

Słuchanie Kaczmarskiego jest strasznie wciągające. Cały czas myślę o tym, żeby zmienić muzykę, posłuchać RMF Classic czy po prostu instrumentalnych utworów, ale nie... wciąż na tapecie jest twórczość Kaczmarskiego. Tak dawno go nie słuchałam, że teraz ciężko ucho oderwać od słuchawki. Albo i odwrotnie.

Zresztą, rozmawiałam akurat z kolegą o tym. Zapytałam, czy zna utwory Kaczmarskiego. Odparł, że a i owszem. Wymienił mi kilka ulubionych tytułów. Na to mu odparłam, że no - ja właśnie słucham Arki Noego. Na co kumpel zapytał:
- A co ma piernik do wiatraka?
Na szczęście zanim zdążyłam się zdziwić, o co mu chodzi, on zorientował się, że nie miałam na myśli dziecięcego zespołu, tylko utwór o tym tytule.

Podczas pisania pierwszego akapitu (bo powyższą wstawkę udało mi się wygrzebać spomiędzy kartek rękopisu z pękniętego wazonu, oczywiście) przez chwilę byłam w późnych latach 60.tych, razem z chłopakami z Led Zeppelin. Teraz w słuchawkach słyszę tak doskonale znane „Highway to hell”, AC-piorun-DC. Nie piszę tego, żeby cokolwiek udowodnić, bo po co? Równie dobrze mogłabym słuchać teraz 3. koncertu fletowego e-mol, Rondo, niejakiego Saverio Mercandante; albo któregoś z utworów Carrantouhill.  Swoją drogą, ostatnio zasłuchiwałam się w Archive; zwłaszcza w utworze „Bullets”, który został wykorzystany w zajawce do gry Cyberpunk; ale chyba bardziej zainteresowała mnie ichnia „Hatchet” i „Empty bottel”. Swoją drogą ten zespół ma tak różnorodne utwory, że aż czasem ciężko sobie wyobrazić, że tak niepodobne do siebie melodie mogą wychodzić od tych samych artystów. Ale przecież o to chodzi? Muzyka to język bez słów. Czasem doprowadza do stanów euforycznych, innym razem wycisza i pomaga zasnąć, a to znów dręczy i ryje w duszy głębokie, czarne korytarze, nie dając ani chwili spokoju.

15 listopada 2011 roku,
trzy kwadranse na czwartą po południu.


Jak małe duszki unoszą się pasma pary znad powierzchni kawy z mlekiem, tak z głośników laptopa płyną dźwięki Dream Theater.

- Czego ty słuchasz? - zapytał zaskoczony Luby, wchodząc do mieszkania.
- Dream Theater - odpowiedziałam, odwracając rybne paluszki, żeby z obu stron były równie dobrze wysmażone.
- Tego technicznego metalu? Od kiedy? – nie mógł wyjść ze zdziwienia.
- Hm... Chyba jeszcze się wtedy nie znaliśmy – odpowiedziałam z lekkim uśmiechem.
Zawsze człowiek dowiaduje się o drugim człowieku czegoś nowego. Z każdym dniem.
Zresztą, też później odkryłam, że Luby słuchał muzyki, której bym się po nim nie spodziewała.

To, żeby było już zupełnie chaotycznie… i by piękną klamrą zamknąć owe wynurzenia, które w zasadzie wzięły się absolutnie znikąd i zupełnie nie są do niczego potrzebne. Nie ograniczajmy się!
Swing, jezz, i szalone lata 30.te…
Proszę Państwa, oto Benny Goodman!
I jego „Sing, sing, sing” - proszę klikać w poniższy link.
(Przyznam się szczerze, że pierwszy raz słyszę ten utwór, ale i tak mi się podoba. Może dlatego, że nastrojem kojarzy mi się z muzyką graną w kantynie Mos Eisley)

Przejażdżka


22 lutego 2012, środa. 
trzy kwadranse na siódmą wieczór


Chociaż wiosnę już czuć w powietrzu to jednak wciąż o tej porze jest ciemno jak w zimie. W zasadzie, do kalendarzowej wiosny został tylko miesiąc. Szczęśliwie większość śniegu, który jednak raczył pojawić się tej zimy, stopniała. Dzięki temu, wracając z pracy, nie muszę się przedzierać przez zaspy. Aczkolwiek żaden śnieg nie był nigdy straszny moim glanom, które niejedno już ze mną przeszły.
Pamiętam, że rodzice kupili mi te buty, kiedy mnie już nie zależało na posiadaniu tychże (sic!). Każdy kiedyś marzył o glanach, a przynajmniej większość znanych mi osób tak miała. I prędzej, czy później się ich dorabiał. Swoją drogą, to gdzieś koło świąt Bożego Narodzenia, wspólnie z Lubym pojechaliśmy na targ do Pruszcza Gdańskiego – i szczerze mówiąc, na żadnym ze sztandów* nie widziałam glanów! Szok. Swoją drogą, to pierwszy raz byłam na takim prawdziwym targu jak ten w Pruszczu. To znaczy, bywałam na targowiskach i giełdach, ale zwykle czynne były codziennie, od poniedziałku do soboty. Giełda w Pruszczu za to odbywa się co tydzień, w każdą niedzielę i tylko w niedzielę. Ludzi było, co niemiara, stoisk również niemało i jeszcze więcej przestrzeni. Mam wrażenie, że na co dzień to jest sportowe lotnisko, a przynajmniej przychodziły mi takie myśli na widok owej giełdy samochodowo-towarowej w Pruszczu.

Swoją drogą to jeśli chodzi o Pruszcz Gdański, przypomniała mi się właśnie taka zabawna historyjka:

Spędzaliśmy z Lubym sobotni wieczór u znajomych na sesji RPG – ostatnimi czasy niemal każdą sobotę spędzamy w ten sposób. W każdym razie, jeden z graczy zaoferował, że poodwozi nas do domów. Najpierw podrzucił dwóch kolegów, a potem miał odwieźć naszą dwójkę. Trzeba tu nadmienić, że jechaliśmy z Gdyni niemal na południowy kraniec Gdańska. Niecały miesiąc temu przeprowadziliśmy się ze Starej Oliwy na (jak to nazwałam) zadupie galaktyki. Dlatego do owych znajomych, gdzie gramy sesje, jedziemy teraz godzinę autobusami i SKM’ką, dawniej wystarczyła połowa tego czasu. W każdym razie, nasz kolega z Gdyni, postanowił, że i tak nas odwiezie.
Szybciutko znaleźliśmy się na obwodnicy trójmiejskiej i wesoło jechaliśmy w kierunku Gdańska. Żeby było ciekawiej, kolega nie bardzo orientuje się w topografii Gdańska, ale nie przeszkadzało mu to zbytnio – my zresztą też nie jesteśmy obeznani z okolicą, bo nie mamy samochodu, więc podróżujemy miastem, a nie jego opłotkami.

Mijamy pierwsze zjazdy na Gdańsk: Oliwa, Wrzeszcz, Centrum, Szadółki, Otomin, Orunia… kolejny zjazd na Orunię, i następny. I jeszcze jeden. W pewnym momencie dostrzegam niebieską tabliczkę: „Gmina Pruszcz Gdański”.
- Hej, chłopaki, chyba już wyjechaliśmy z Gdańska… - mówię im nieco niepewnie.
- Coś ty! Niemożliwe – stwierdzają zgodnie.
- Zaraz będzie zjazd do nas - mówi Luby. Dziwnym trafem nie jestem przekonana, ani nie podzielam optymizmu chłopaków. „Enjoy the joyride”, sugeruje mi Luby, parafrazując znany skądinąd wers z piosenki Roxette, kiedy wyrażam swoje zdanie.
- Yhm… w tym tempie to niedługo dojedziemy do Łodzi – odzywam się z powątpiewaniem i obserwując, co się dzieje za oknami. Okolica staje się ciemniejsza, zniknęły za nami światła Trójmiasta. Przed nami ciągnie się nitka gładkiej jak stół drogi. Mijamy zieloną tablicę z wypisanymi odległościami - Tczew, Warszawa, Łódź.
- O, dojeżdżamy do autostrady! – woła kolega.
Rzeczywiście, w oddali dostrzegamy budki, w których należy pobrać bilet wjeżdżając na A1. "A jednak jedziemy przez Łódź?" - myślę z przekąsem. Czym prędzej zjechaliśmy z powrotem w kierunku Gdańska. Po jakichś piętnastu-dwudziestu minutach, kolega zaparkował pod stacją benzynową nieopodal bloku, w którym zamieszkaliśmy.

To był niewątpliwie najciekawszy i najprzyjemniejszy powrót z sesji RPG w tym roku. Kolega radośnie stwierdził, że teraz trafi do nas już bez najmniejszego problemu. No, po takiej wycieczce – na pewno.

___
*sztand - śl. stoisko, buda na targu; od niem. der Stand - stoisko.

Miasto samobójców

5 marca 2010, piątek
dwadzieścia minut na dziesiątą przed południem.

Znów poczułam się tak, jakby niedługo miały być święta. Jednorodzinne domki miały spadziste, czerwone dachy przykryte warstewką śniegu, który błyszczał w słońcu rażąc źrenice. Ulice i chodniki były równiutko ubielone i tylko gdzieniegdzie widoczny był niepokryty śniegiem ślad po zaparkowanym aucie. Miejscami chodnik był odśnieżony, znak, że gospodarz dobry i pracowity mieszkał po drugiej stronie płotu.
Raz po raz wiatr strącał z drzew płatki śniegu, które w jasnych promieniach poranka wyglądały niczym drobiny złota. Idą święta...
"...tak, idą święta, ale Wielkanocne!" - pomyślałam z mieszaniną rozbawienia i irytacji.

Szłam jak zwykle - środkiem ulicy Kwiatowej. W tym miejscu samochody bardzo rzadko jeżdżą, więc to nie była żadna brawura, raczej wygoda. Dla rozrywki ślizgałam się, co parę kroków, żeby nie myśleć, jak bardzo ckni mi się do wiosny. Myśli puszczone luzem sunęły przed siebie bez przeszkód. Aż... ni z tego, ni z owego, przypomniała mi się opinia o Katowicach, wyrażona przez przyjaciółkę, gdy przyjechała mnie odwiedzić. Mnie i parę innych osób ze śląskiej ekipy forum, na którym wtedy przebywałam. W teorii przyjaciółka także należała do śląskiej ekipy, chociaż tylko administracyjnie, a nie geograficzno-historycznie.

- Katowice to miasto samobójców! - stwierdziła kategorycznie.
- Ale dlaczego? - zapytałam, szczerze rozbawiona.
- Chodzicie bez zastanowienia po tych torach tramwajowych! - stwierdziła z oburzeniem, wskazując na katowicki Rynek.
- Przecież to nasz Rynek! - zaśmiałam się.
- Rynek? - zdziwiła się szczerze. - To przecież skrzyżowanie tramwajowe! Przechodzicie albo tam, gdzie nie ma pasów, albo na czerwonym świetle.
- Nie na czerwonym, tylko ciemnozielonym! - zastrzegłam, przypominając sobie wesołe czasy z Komandem RockRadia.
- A tu w ogóle nie ma świateł! - Przyjaciółka zauważyła z przerażeniem, kiedy mieliśmy przekroczyć trójpasmową ulicę Dworcową. Po drugiej stronie, parędziesiąt kroków dalej za wiaduktem, znajduje się sklep "Bard", do którego przyjaciółka bardzo, ale to bardzo chciała pójść. To już stało się nieomal tradycją, że kiedy odwiedzała naszą ekipę - albo mnie, kiedy ekipa się rozjechała po świecie, odwiedzałyśmy też owego "Barda", żeby koleżanka mogła zaopatrzyć się w jakąś nową kość; zwykle to było śliczne k10. Poniekąd odziedziczyłam po niej ten odruch i teraz, kiedy zdarzy mi się zajrzeć do gdańskiego "Rebela" również rozglądam się za k10.
- Przecież ta ulica jest jednokierunkowa, na co ci światła? - zapytałam wówczas z uśmiechem. - Nie bój się, w Katowicach są bardziej kulturalni kierowcy niż w twoim mieście; jak wchodzisz na pasy to się zatrzymują, a nie dodają gazu! - zaśmiałam się, tłumacząc.
Ostatecznie przyjaciółka po raz pierwszy ulicę Dworcową przeszła z zamkniętymi oczami, wywołując tym rozbawienie całego naszego zgromadzenia.

Innym razem, kiedy pojechałam do niej w odwiedziny (co to dla mnie, to były tylko niecałe dwie godziny pociągiem osobowym)...
- Stójcie! - zawołała przerażona na mnie i innego kumpla, kiedy przymierzaliśmy się do przejścia przez ulicę. - Jest czerwone! To nie Katowice!
- Ale... ale, spójrz, ten czerwony człowiek na nas czeka po drugiej stronie ulicy! - zawołał kolega, wskazując na sygnalizację. - Trzeba do niego iść! A ten zielony do nas idzie, więc należy na niego zaczekać...
Takiej argumentacji jeszcze w życiu nie słyszałam, ale wówczas przypadła mi do gustu. Później jeszcze kolega wymyślił, że jak przechodzi się na czerwonym to należy krzyknąć: "naprzód młodzi komuniści!"
- A jeśli przechodzisz na zielonym, to co będziesz krzyczał? - zapytałam. - "Naprzód młodzi ekolodzy!"?
Niestety, dziś już nie pamiętam, co mi wtedy odpowiedział.