16 kwietnia 2010, piątek.
szósta rano.
Melodia budzika wyrwała mnie ze snu, wyłączyłam ją, nie
mając najmniejszej ochoty wstawać z łóżka. W końcu było dopiero za dziesięć
szósta. Pięć minut później budzik ponawia próbę. Tym razem daję się przekonać i
wstaję. Szarość za ramą okna nie nastraja pozytywnie do życia, ale cóż z tego?
Lubię deszcz.
Rzuciłam okiem na biurko i pożółkłą obudowę monitora. Racja!
Trzeba wydrukować Rezess! – w końcu dlatego wstałam wcześniej. Miałam to
zrobić wczoraj, ale drukarka działa tak głośno, że... mogłabym zostać posądzona
o naruszanie ciszy nocnej. Komputer włącza się niespiesznie. Wystarczająco dużo
czasu, by się odrobinę ogarnąć. Radio cicho gra stare przeboje, nieco
nostalgiczne ze względu na narodową żałobę.
Jedna z tabel, ble, ble... skonfigurować w... coś tam, coś
tam. Jedyny możliwy przycisk to: OK. No dobra, niech mu będzie, że „OK.” Choć
wcale mi się to nie podoba. Kolejny komunikat: Wystąpił błąd, program
zostanie zamknięty. Że co, proszę?! Spróbujmy jeszcze raz. I znów to samo.
A żeby w was piorun strzelił! By nie powiedzieć dosadniej... Tylko spokojnie,
na pewno da się to jakoś odzyskać. Jak nie Wordem, to może Wordpadem? Prawie
dobrze, tylko, że wcięło mi tabelkę i trzy strony tekstu, reszta żyje i można
spokojnie przekleić do nowego dokumentu. Super! – mruczę pod nosem, bynajmniej
bez entuzjazmu. Piętnaście po szóstej. Może zdążę? Z energią, graniczącą z
desperacją zabrałam się za przepisywanie. Byłoby prościej, gdyby tekst nie był
po niemiecku...
... Gnz.
Enter. Control „u”. Ausfertigung.
Enter. Parę cyfr. I już! mogłam drukować. Chwila dla siebie, może
chociaż zdołam przygotować sobie drugie śniadanie, skoro na pierwsze nie mam
nadziei. Gotowe. A z kuchni słyszę, jak drukarka kończy pracę. Świetne zgranie
w czasie.
- Dochodzi siódma – stwierdził spiker w radiu. Tak, jakbym
nie wiedziała! Wrzuciłam wydruk do teczki, teczkę do torby. Kanapkę w locie
zapakowałam w papier. Zaimprowizowane „drugie” śniadanie także wylądowało w
torbie. Co mi jeszcze potrzebne? W radiu powoli kończyły się wiadomości.
Wystarczająco dużo się ich nasłuchałam w ostatnich dniach. Wieczny odpoczynek
zmarłym..., a co żywym? Ech. „Naród wspaniały, tylko ludzie…” – zakołatał
mi w głowie cytat z Piłsudskiego, które przypomniało mi przeczytane niedawno
opowiadanie. Szkoda, że masz rację, panie Marszałku. Wyłączyłam wszelki sprzęt
i nastała błogosławiona cisza.
- Zaczekać na ciebie? – zawołał z przedpokoju brat, który
również zbierał się do wyjścia.
- Zaczekaj, zaraz też wychodzę – odkrzyknęłam w pierwszym
odruchu. - Albo nie! Idź już! – zmieniam zdanie. Zakładam w biegu sweter,
zgarnęłam torbę pod pachę. Usłyszałam, jak brat zamykał drzwi za sobą. Po co
zamknął na klucz?! Bez sensu...
Tymczasem żołądek boleśnie przypomniał mi, że śniadanie to najważniejszy
posiłek dnia i szklanka wody nie jest w stanie go zastąpić(, jak i paru innych
rzeczy). Biegnę do meblościanki w dużym pokoju. Otwieram szafkę, w której
zawsze trzymamy słodkości, w nadziei, że znajdę coś odpowiedniego. Czekolada?
Nie, to raczej nie jest dobry pomysł. Chusteczki higieniczne? Kozą nie jestem,
choć to byłaby ostateczność... Landrynki i miętówki? Chyba nie bardzo się
nadają. O! Wafelki! Właśnie tego szukałam! Porywam dwie. Śniadanie, też coś! –
moja bardziej opanowana część prycha z niesmakiem. Cicho tam! Lepsze to niż nic.
Pocieszałam się myślą, że w torbie mam kanapkę na później.
Jeden wafelek w ręce, drugi zaczęty trzymałam w ustach, a w
drugiej ręce - klucze. I jak niby teraz drzwi zamknąć!? Niewiele myśląc,
wafelek włożyłam do kieszeni płaszcza. Bylebym go nie zgniotła paskiem torby
przypadkiem, bo to byłaby piękna katastrofa, pomyślałam, zamykając drzwi.
Dojadłam wafelek i wyjęłam z kieszeni drugiego, czekając na przyjazd windy.
Wolałam nie sprawdzać, która była godzina; zresztą, po co się dodatkowo
denerwować, gdyby okazało się, że jest za późno?
Wybiegłam z bloku. Szczęśliwie przystanek znajduje się dość
blisko. Zwolniłam, kiedy dostrzegłam sporą gromadę ludzi, oczekujących na
transport. Pod ścianą sąsiedniego bloku stał brat, podeszłam do niego.
- Zdążyłam! – powiedziałam dumna z siebie. Brat wyjął z uszu
słuchawki i spojrzał na mnie, kiwając głową. Z uznaniem, lub bez, zresztą
mniejsza o to.
- No, już myślałem, że ci się nie uda.
- A jednak. Moje śniadanie – pochwaliłam się, pokazując
wafelek. W skrócie opowiedziałam mu całą poranną sytuację. Pokiwał tylko głową,
być może ze zrozumieniem. Brat wsiadł do wcześniejszego autobusu, ja na
transport musiałam poczekać jeszcze przez chwilę. A tak się martwiłam, że nie
zdążę! Zaśmiałam się w duchu.
Usiadłam i pomyślałam sobie z zadowoleniem: tak, teraz mogę
się wyspać. Czekała mnie prawie godzinna podróż przez całe Katowice, aż do
moich ulubionych koszar i do tego cudownego Rezess’u, którego
transliteracją się zajmowałam. Chociaż, muszę przyznać, że kiedy znalazłam się
w koszarach pierwszy raz, miałam niezbyt przyjemne skojarzenia...
Zwłaszcza, gdy podczas oprowadzania nas po terenie, przeszliśmy koło sporej
przyczepy wysoko zakrytej żółtą plandeką, i zostaliśmy wtedy poinformowani:
„...A tutaj znajduje się komora gazowa”. No, cóż... Ale na szczęście
eksterminacja różnego rodzaju drobnoustrojów, roztoczy, czy grzybów nie jest
zbrodnią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz