Kartki chronologicznie

W ogrodzie z pajęczyny

19 lutego 2012, niedziela
ćwierć na dwunastą w nocy


Kolejna niedziela ma się ku końcowi. Pewnie, kiedy skończę pisać poniższe - będzie już poniedziałek. Chociaż kto wie? Może zdążę przed północą.

Mieszkanie na Oliwie to już historia. Może więc o niej powinnam powiedzieć więcej? Trudno mi przystać na zmiany, ale jak już coś zmienię i przywyknę, to potem żal mi to porzucać. Tak mniej więcej wyglądają moje odczucia w stosunku do Oliwy. W zasadzie – Starej Oliwy.
Okolica była wielce urokliwa. Niemal same stare, poniemieckie wille z lat dwudziestych i trzydziestych zeszłego wieku. Stare drzewa w przydomowych ogródkach. Właśnie, ogród…

Kawalerka była zaledwie przysposobionym do bycia osobnym mieszkaniem pokojem, wydzielonym z mieszkania na parterze żółtej willi. Dlatego nasze mieszkanko posiadało jedno, jedyne okno. Pod oknem stał duży, masywny, rozkładany stół. Nie z jakiejś tam płyty, ale z prawdziwego drewna. Mocny, ciężki stół. Na nim zaś stał laptop Lubego. Z racji poszukiwania pracy przez cały okres mieszkania na Oliwie, sporo czasu spędzałam przy komputerze. Raz na jakiś czas jednak trzeba było oderwać wzrok od monitora, podnosiłam go więc na okno.
Za nim rozciągał się widok na ogród...

Tuż przy ścianie willi rosły krzaki, których imion nie znam. Jednakże nie o krzewy chodzi… ale o ptaki, które raczyły raz na jakiś czas zaglądać do nas. Przysiadywały na gałęziach bliskich oknu. Zwłaszcza, gdy zima przypomniała sobie o istnieniu Pomorza. Krzewy i drzewa w ogrodzie pozbyły się resztek liści, więc jedyną ich ozdobą były przysiadające w gałęziach barwne, skoczne sikorki.

Swoją drogą mam chyba szczęście do dostrzegania, albo ostatnio bardziej zwracam uwagę na otoczenie? 

Pewnego razu szłam wzdłuż ulicy biegnącej przez las. Na granicy chodnika i linii drzew, wśród śniegu i krzaków, igrała wielość ptaszków. Nie mam pojęcia jakiego gatunku, bo nie były to zwyczajne wróble, ani też sikorki, które potrafiłabym nazwać. A wielkościowo pasowałyby do jednego i drugiego rodzaju ptaków. Jeśli dobrze pamiętam, miały czarne lub ciemne upierzenie z jaśniejszymi akcentami na głowie oraz skrzydłach, nie wiem czemu ale wydaje mi się, że miały żółtawy bądź pomarańczowy pasek na skrzydełkach. Ale były tak ruchliwe, że przyjrzenie się im dokładnie graniczyło z niemożliwością.
Innym znów razem dostrzegłam wyjątkowego ptaka, który przysiadł na krzewie tuż przy wejściu do sieni żółtej willi. Był niemal idealnie okrągły, zapewne starał się ogrzać strosząc pióra, a ubarwieniem przypominał nieco samicę kosa, ciemnobrązowe z jaśniejszymi plamkami. Nie mam bladego pojęcia, cóż to mogło być za boskie stworzenie.

Lubiłam ogród, który otaczał żółta willę. Lubiłam patrzeć, jak niebo barwi się na różowo, kiedy słońce z wolna zachodziło, by utonąć w morzu. Wszystkie drzewa i krzewy oraz pobliskie domostwa oblekały się w mroczniejący z każdą chwilą cień, stając się zaledwie kształtami na tle wieczornego nieba.

Lubiłam również strych żółtej willi. Ponieważ kawalerka nie posiadała wystarczająco dużo przestrzeni, aby móc suszyć w niej pranie, korzystaliśmy z poddasza. Zresztą… z powodu narożnego usytuowania kawalerki, w pokoju było chłodno i wilgotno, więc tym bardziej suszenie czegokolwiek nastręczało pewnych problemów. Chemiczny pochłaniacz wilgoci bardzo szybko tracił swoje właściwości. A pozostawienie herbatnika na noc poza zamkniętym pojemnikiem, sprawiało, że rano ciastko było wyjątkowo plastyczne. W każdym razie… pozwolono nam korzystać ze strychu.
Chodziłam więc na górę, aby pod dachem rozwiesić pranie. Nie wiem dlaczego, ale na wspomnienie tego, przychodzi mi na myśl fragment z "Przechadzki z Orfeuszem", Kaczmarskiego.

„Ostrożnie stawiaj stopy, po ludzkich stąpasz resztkach”.

Nie było to może aż tak makabryczne… Ale niewątpliwie należało się poruszać ostrożnie. Schody, co prawda były solidne. Jednocześnie były solidnie zarzucone najróżniejszymi szpargałami, które najwyraźniej nie były potrzebne, a zarazem nikt nie chciał ich wyrzucić. W każdym razie od pierwszego piętra aż po strych piętrzyły się przeszkody. Gdy jednak wreszcie udało się dotrzeć na górę, nadal należało pozostawać ostrożnym. Drzwi były zamykane na bardzo prosty skobel. Wystarczyło go podnieść…

„Nie ścigaj się z obłokiem, umarli się nie spieszą”

To był strych, dokładnie taki jaki sobie zawsze wyobrażałam. Tak właśnie według mnie wygląda idea strychu. Każdy krok budził z niebytu dźwięk, przeciągły jęk deski. Każdy krok zaburzał chaos kurzu, który pokrywał prowizoryczną podłogę. W paśmie światła, wpadającym przez okno, tańczyły drobiny pyłu. Jedyną wolną przestrzeń stanowiła ta, którą przeznaczono na suszarnię. Każdy inny kąt, każdy fragment strychu, zajmowany był przez zapomniany sprzęt. Fotele, krzesła, trójdrzwiowa szafa, szafeczki, i wiele innych. Przykryte kurzem lat i historii. Kojarzył mi się ze strychem, który wykreowałam w pewnej opowieści, jeszcze w czasach gdy miałam naście lat. Nie zauważyłam jednak tam żadnego kufra, ale zapewne w szafkach i komodach mogło kryć się niejedno. Kto wie, jak wiele może zostać pogrzebane na strychu? Wśród kurzu, pajęczyn i zapomnianych i porzuconych przedmiotów?

Ten strych, to było doskonałe miejsce, żeby schować się przed całym światem i samemu zostać jednym z zapomnianych sprzętów. To jednak nie wchodziło w rachubę. Nigdy nie było brane pod uwagę. Ale każde wejście na strych, było przeżyciem. W późniejszym czasie coraz mniej przyjemnym... ponieważ nadeszły chłodne, zimowe dni;  dłonie grabiały z zimna podczas rozwieszania rzeczy na tych paru sznurach, a pranie i tak nie chciało schnąć. W końcu, gdy właściciele włączyli ogrzewanie, zaczęliśmy suszyć pranie przy kaloryferze. Od tego czasu ani razu nie byłam już na strychu, niestety. Sprzęty pozostaną zapomniane, przykryte kurzem lat i swoich własnych historii, których nikt już nie usłyszy.