Kartki chronologicznie

Ruszaj się, Bruno!

25 czerwca 2010, piątek,
ćwierć na dziewiątą przed południem.

Nieprzyjemny ucisk w żołądku, chłodne, suche dłonie... Niechybny znak, że kolejny egzamin przede mną. Ranek przywitał mnie kolejnym listopadem w tym roku. I to ma być sesja letnia? Jassssneee... Mimo to, mimochodem, przypomniała mi się piosenka Starego Dobrego Małżeństwa, która od razu poprawiła mi humor:

Ruszaj się, Bruno, idziemy na piwo,
Niechybnie brakuje nas tam!
Od stania w miejscu niejeden już zginął;
Niejeden zginął już kwiat! 


Zaśpiewam to po wyjściu z gabinetu, obiecałam sobie w duchu. W autobusie spotkałam koleżankę z liceum, która dzieliła ze mną dole i niedole tej samej podstawówki i tego samego gimnazjum. Chociaż nigdy nie uczęszczałyśmy do tej samej klasy.

W ciągu dwudziestominutowej jazdy przez pół miasta, obgadałyśmy niemal po połowie kadry nauczycielskiej z każdej z powyższych szkół. Podzieliłyśmy się wrażeniami i przeżyciami związanymi z różnymi pedagogami, których miałyśmy szczęście, bądź nieszczęście poznać, mniej lub bardziej. A przy okazji wspominania sposobu na uciszanie klasy przez najwspanialszą nauczycielkę języka polskiego, jaka mnie kiedykolwiek uczyła, zahaczyłam o nauczyciela rachunkowości z pewnego liceum ekonomicznego, o którego sposobie na zbyt głośnych uczniów słyszałam od jednego z nich. Otóż, ów nauczyciel nie zwracał bezpośredniej uwagi na zachowanie uczniów, ale gdy uznał, że klasa robi się zbyt głośna pisał w rogu tablicy liczbę. Mógł w trakcie lekcji napisać jedną, mógł i pięć. Na koniec sumował wszystkie wypisane liczby, a gdy wyszło mu powiedzmy: 50, to tymi słowy zwracał się do uczniów:
- Na następną lekcję wymyślcie i rozwiążcie pięćdziesiąt przykładów z omawianego dzisiaj działu.

Wysiadłam tam, gdzie zwykle. Jak zwykle odmówiłam blondynowi przyjęcia gazety, którą ten rozdaje przy przystanku. Zapewne nie jestem tam na tyle często, by zapamiętał, że nigdy nie biorę tej darmowej makulatury. Albo – jeśli zapamiętał – ma nadzieję, że kiedyś od niego wezmę tę przeklętą gazetę. Skłaniam się jednak ku pierwszej opcji, aż tyle pychy nie ma we mnie.

- Przepraszam, jak nazywają się te małe kwiatki? – zapytała mnie niespodziewanie kobieta, która przez chwilę szła obok mnie. Wyrwała mnie z zamyślenia. Kwiatki? Jakie kwiatki? Spojrzałam na nią zaskoczona, nie do końca rozumiejąc, o co właściwie pytała. Wskazała ręką na trawnik. I albo miała na myśli różowe kwiatki, których było już coraz mniej na przy-chodnikowych krzaczkach, albo o małe, białe kwiatuszki rosnące na trawniku. Stokrotki? E, chyba nie.
- Niestety, nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą, wciąż nie będąc pewną, dlaczego to było tak ważne? A... było ważne? Kobieta przeprosiła i poszła dalej. A ja ponownie spojrzałam na kwiatki. Może jednak stokrotki? Wzruszyłam ramionami i nucąc pod nosem pierwszą zwrotkę piosenki z tekstem Stahury, poszłam tam, gdzie miało się (prawie wszystko) rozstrzygnąć...

Nie rozdziobią nas kruki,
Ni wrony, ani nic!
Nie rozszarpią na sztuki
Poezji wściekłe kły!

I nie rozdziobały, ni wrony, ni kruki, ani nic! Nieco skołowana, wciąż jeszcze z wysokim poziomem adrenaliny w organizmie, wyszłam z gabinetu. Czwórka? Znaczy, że zdałam...? Znaczy, mam wakacje? Przecież to niemożliwe. Czyżby to miała być moja druga sesja bez poprawki? A jednak! Z tych emocji nie zaśpiewałam po wyjściu, a na piwo pójść? Nikt czasu nie miał, mimo, że wszyscy skończyli tego dnia sesję. Jutro to sobie odbiję, pomyślałam, w końcu umówiłyśmy się z Lucyferią na sesji oblewanie.

*