Kartki chronologicznie

Zdjęcie z wakacji


19 września 2018, środa
pięćdziesiąt pięć minut na pierwszą po południu

Późno-letnie słońce przygrzewało przyjemnie. Rozsiadłam się na ławce w parku, patrząc na kołyszące się pod lekkim dotykiem wiatru sitowie. Muzyka płynąca ze słuchawek wypełniała mi umysł, a promienie ogrzewały mi twarz. Kitka spała w wózku, osłonięta od wiatru i nadmiaru słońca budką, za to ja mogłam się rozkoszować tą chwilą spokoju. Można byłoby rzec: Chwilo trwaj!
Chwilę jednak przerwał mi nieznajomy, który przyszedł od strony pobliskiej szachownicy, przy której co dziennie widuję starszych panów - chciałoby się rzec - pochylonych nad kolejnymi meczami. Trudno jednak pochylać się nad miejskimi szachami, chyba tylko, by podnieść piony. W późniejszym czasie miasto postawiło zaraz obok wielkiej szachownicy kamienny stół i ławki, na którego blacie wmontowana jest mała szachownica. Dzięki temu panowie mogli rozgrywać więcej niż jeden mecz jednocześnie. Swoją drogą, to było bardzo budujące - widzieć ich przy szachach, a nie na przykład pod sklepem. Bo panowie, dość już posunięci w wieku, przesiadywali tam długie godziny i to właściwie co dziennie, jeśli była odpowiednia pogoda. Jako, że ja wędruję tamtędy równie regularnie, to widywaliśmy się bardzo często. Parokrotnie przyuważyłam, że panowie mieli ze sobą kartki - prawdopodobnie spisywali pozycje pionów i figur, gdy nadchodził czas powrotów do domu.

W każdym razie, tego dnia naszedł nas starszy pan, którego nigdy wcześniej - ani nigdy później już - nie widziałam. Nieznajomy był niewysoki, raczej nie wyższy ode mnie. Nosił się schludnie, ubrany w ciemne barwy, pomimo jasnego i ciepłego dnia. Białe, krótkie włosy błyszczały w promieniach słońca. Starszy pan uśmiechnął się do mnie uprzejmie, co jedynie potwierdziło moje pierwsze wrażenie, że mam do czynienia z miłym człowiekiem. Odpowiedziałam uśmiechem, wyjmując słuchawki z uszu. Przy drugim rzucie oka dostrzegłam, że mężczyzna niósł ze sobą torbę, taką jak na aparat fotograficzny.
- Przepraszam, że przeszkadzam... Czy zrobi mi pani zdjęcie? - zapytał, podchodząc bliżej. - Trzydzieści lat temu byłem ostatni raz w Szczecinku - dodał, słowem wyjaśnienia. - Poodwiedzałem starych znajomych, ale zajęci wszyscy i nie mam z kim chodzić po okolicy... Zrobiłem wiele zdjęć w mieście, ale chciałbym mieć też jakieś swoje, a dzisiaj wyjeżdżam - dodał. Chętnie przystałam na prośbę starszego pana i wykonałam dla niego parę ujęć na tle rozświetlonego sitowia. - Już dzisiaj będą wiele kilometrów stąd, bo pojadą ze mną do domu, do Wrocławia - powiedział, gdy zrobiłam zdjęcia.
- Trzydzieści lat... To wiele musiało się zmienić w Szczecinku - zagadnęłam mimochodem, oddając mu aparat. Sama widziałam jak co nieco zmieniło się w okolicy na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat, bo od tylu mniej więcej dość regularnie zaglądałam do rodzinnego miasta Lubego. Wiem jak zmieniły się Katowice odkąd z nich wyjechałam. A trzydzieści lat? To przecież tyle, co ja chodzę po tym świecie...
- O tak, bardzo dużo - przyznał starszy pan z uśmiechem. - ...ale na dobre. Bo we Wrocławiu, wie pani, to zmieniło się na gorsze, teraz to już nawet parki zabudowują. Jak zabudowywali pustki to było dobre, ale teraz... To tylko o kasę chodzi - westchnął ze smutkiem, pakując aparat do torby. W końcu pożegnał się ze mną i ruszył w dalszą drogę. Ja zaś zostałam, obracając w myślach jego ostatnie słowa, by móc zapamiętać to spotkanie jak najlepiej. Aż przypomniało mi się, że w sumie we Wrocławiu też już mnie nie było z dziesięć lat...

Nie do wiary!

29 września 2018, sobota
trzy ćwierci na siódmą wieczór

Ostatnio niezbyt często zdarza nam się korzystać z komunikacji miejskiej. Szczecinek nie jest aż tak rozległym miastem, a przynajmniej - nie mieszkamy aż tak daleko od Teściów. Wystarczająco jednak, by utrzymywać ze sobą bardzo przyjazne stosunki. Spacer do Dziadków zajmuje nam zwykle koło godziny, bo w piękną pogodę nie ma sensu się spieszyć. Czasem nawet dłużej, biorąc pod uwagę, że Kitka bardzo lubi spać w wózku, gdy przyjemnie buja ją na wertepach. Zwykle też wracamy na piechotę. Dzięki temu w ciągu dnia robimy zdrowe siedem kilometrów spacer.

Dziś jednak zasiedzieliśmy się u rodziców Lubego i postanowiliśmy wrócić autobusem. Zagadywaliśmy Kitkę, by nam nie zasnęła po drodze, obserwując mimochodem mijane ulice.
Przejeżdżaliśmy akurat jedną z głównych arterii, przy której, po obu stronach, mieszczą się sklepy różnej maści. Okna jednego z lokali, znajdującego się już niemal na wylocie ulicy, oklejone zostały krzykliwą informacją - do wynajęcia. Luby przez dłuższą chwilę bardzo intensywnie się mu przyglądał. Autobus ruszył z przystanku, a on wciąż się wpatrywał w oklejoną witrynę. Zaintrygowana zapytałam w końcu:
- Co jest?
- A nie... - mruknął, odrywając wreszcie wzrok od budynku. - Myślałem, że zamknęli sklep z dewocjonaliami. Aż nie chciało mi się wierzyć! - dodał.
- Dewocjonalia? - zapytałam z lekko kpiącym uśmiechem na ustach. - I wierzyć... - dodałam, zawieszając głos na ostatnim słowie. Luby popatrzył na mnie, po czym roześmiał się serdecznie, gdy dotarła do niego gra słów i znaczeń:
- Ahaha, mi nie chciało się! - dokończył.