Kartki chronologicznie

Wehikuł czasu

7 listopada 2019, czwartek
trzy ćwierci na trzecią po południu

Słuchawki w uszach, telefon na sercu, ręce w kieszeniach kurtki i można ruszyć na podbój świata. Przede mną słońce zniżało się, kładąc złote błyski na rudych liściach i zielonych igiełkach drzew rosnących w pobliżu ceglanego budynku przychodni. Raźnym krokiem zeszłam po schodach, prowadzących do głównej ulicy. Skręciłam w lewo i już tylko kilkanaście metrów dzieliło mnie od autobusowego przystanku. W tym roku miasto wyremontowało niemal wszystkie; duże wiaty, wygodne ławki i wyraźne wyświetlacze z odliczaniem do najbliższych odjazdów. Zerknęłam jeszcze raz na rozkład jazdy, by upewnić się co do trasy autobusów, które miały przybyć w przeciągu najbliższych pięciu minut. Wszystkie trzy jechały dokładnie tam, gdzie chciałam.

Najpierw przyjechał nowoczesny, ekologiczny autobus jeżdżący na prąd. Po mieście pomykało już kilka takich egzemplarzy. Naprawdę bajeranckie, nawet mają gniazdka USB. Tylko krzesełka mało wygodne, twarde i śliskie. Można jednak przeżyć. Zresztą, po co narzekać? Kiedy komunikacja jest darmowa! 
Zignorowałam jednak ten autobus, ponieważ na tę linię czekało więcej podróżnych. Skoro nie muszę się tłoczyć, to wskoczyłam do drugiego, który właśnie nadjechał. Kilkanaście metrów dalej widziałam, że zbliża się i ostatni z tej trójki - znów nowoczesny. Mój zaś był stary, wyświechtany dość, z krzesłami obitymi wysiedzianą i poprzecieraną materią. A do tego był praktycznie pusty, więc idealny. 

Rozsiadłam się na miejscu tuż za drugimi drzwiami, oddzielona od wszystkiego - a zwłaszcza od drzwi - szybą. Wehikuł ruszył, a mnie naszła nagła myśl, że - dawno nie jechałam autobusem. To znaczy zdarzało mi się ostatnio, nawet parę razy. Nawet na dość długie odległości, jak na możliwości tak niedużego miasta - to wręcz z jednego końca miasta na drugi. Całe piętnaście minut w autobusie! Szok! Na piechotę od tego punktu A do B, to byłaby niecała godzina.

Odkąd zamieszkałam w Szczecinku omal zapomniałam jak to jest poruszać się po mieście komunikacją miejską. Po pierwsze - całe miasto można obejść na piechotę i nawet człowiek się przy tym specjalnie nie spoci. Chyba, że akurat jest gorąco. Po drugie - mamy samochód. Szok i niedowierzanie. Więc zwykle poruszamy się po mieście samochodem, albo na piechotę przy lepszej pogodzie - zwłaszcza w weekendy. Mimo to... usiąść wygodnie na niewygodnym krzesełku w autobusie. Otworzyć książkę, zatopić się w muzyce. Zapomnieć o świecie. Tęsknię za tym czasem. Ile książek przeczytałam w drodze do szkoły, ile notatek przejrzałam, ile historii wymyśliłam, ile muzyki wysłuchałam. Tego nikt nie zliczy! Chociaż bywały i trudne chwile w komunikacji, zwłaszcza jak jeździło się w przepełnionych wehikułach "na jamochłona" - przyklejona do szyby.

Dawno, dawno temu... w innym świecie i w innym mieście, gdy słońce było bogiem (bo wierzono, że gdzieś tam istnieje ponad chmurami z pary wodnej i dymu), a ja chodziłam do liceum - pardon - jeździłam, doszło do pewnej kuriozalnej sytuacji. W Katowicach, jak niegdyś w wielu innych miastach, bardzo popularną marką autobusów były Ikarus. Ponoć już tam nie jeżdżą, ponoć ostatnie Ikarusy opuściły katowickie drogi z końcem 2016 roku. Ponoć. Na pewno Katowice mają sporo starych autobusów, ale może innych marek. Nie pamiętam już kiedy ostatni raz byłam w Katowicach, może faktycznie to był 2016? Teraz, jeśli już uda mi się trafić w rodzinne strony, częściej jeżdżę tyską komunikacją, która od dawna prezentowała się o wiele młodziej od katowickiej. Ale mniejsza o to. 

W każdym razie, nie pamiętam już dokładnie - kiedy to się wydarzyło. Myślę, że gdzieś w okolicach drugiej klasy liceum. Na pewno poranek był chłodny, bo miało to miejsce późną jesienią. Może mniej więcej w listopadzie, takim jak mamy teraz? Musiało być już po zmianie czasu, bo rano niebo było szare i zimne. Jechałam na ósmą do szkoły, pierwsza tego dnia miała być lekcja fizyki. Pewnie jakoś dziesięć, piętnaście po siódmej wsiadłam do autobusu. Mało powiedzieć wsiadłam, wepchnęłam się razem z niemałym tłumem oczekujących na ten transport. A z każdym kolejnym przystankiem, ludzi tylko przybywało. Pocieszające było to, że musiało być mi ciepło, gdy stałam w gęstniejącym tłumie. Byłam jako ta łyżka w maminym eintopfie* - tak gęsto, że się nie przewróci.

W okolicy Nikiszowca dosiadła się kolejna spora grupa ludzi, kilkoro osób kojarzyłam, bo to byli koledzy z mojej klasy bądź szkoły w ogóle. W każdym razie, autobus z trudem zamknął drzwi. Miał już ruszać, gdy o owe oparło się zbyt wiele pleców i plecaków. Pomimo wyraźnych napisów, by nie opierać się o drzwi! Zakaz nie był, jak się miało okazać, bezpodstawny. 
Nagle - trach! Dolne zawiasy nie wytrzymały obciążenia. Skrzydła się wyprostowały i odstawały od autobusu na dobrych kilkanaście centymetrów. Kierowca zatrzymał się natychmiast i grzecznie, acz stanowczo wyprosił wszystkich z pojazdu. Po tym, jak wszyscy wysiedli, autobus ruszył do zajezdni. Nie było innego wyjścia, jak znaleźć sobie inny transport. Poszliśmy gromadnie pod kościół św. Anny i tam złapaliśmy "Dwunastkę". Na szczęście nie trafiliśmy na pociąg, to znaczy na zamknięte rogatki między Nikiszowcem a Szopienicami. O, tam jak się miało pecha, to stało się podwójnie! To była trasa towarowa, i zdarzało się, że pociąg zmieniał akurat tory... Czterdzieści węglarek w jedną stronę, i z powrotem... A czasem i jeszcze raz, już po właściwym torze. 

Dzisiaj zdarza mi się czekać na przejeździe kolejowym, by wydostać się z pracy. Mamy bocznicę na terenie zakładu, a ja codziennie widzę przetaczanie wagonów z okien biura. Ale to już zupełnie inna historia.

Odrywam wzrok od pozłacanego nieba, a myśli od wspomnień z innej epoki. Wyjmuję z torby "Wehikuł czasu", może zdołam przeczytać choć ze dwie strony, nim będzie trzeba wysiąść.

*niem./śląski - potrawa jednogarnkowa, w moim domu to była zwykle bardzo gęsta zupa (np. pomidorowa czy krupnik) lub gulasz. Osobiście bardzo lubię dania, których przygotowanie brudzi mało rzeczy. Moje ulubione, zwłaszcza, gdy to moja jest kolej na zmywanie.

Rękopis znaleziony w pękniętym wazonie

12 kwietnia 2011, wtorek
ćwierć na dziesiątą wieczorem

Dawno, dawno temu… W trakcie rozmowy z Lubym, ów zaczął się zastanawiać nad tym, dlaczego ludzie ukrywają swoje pamiętniki. Zdaje się impulsem dla tej wymiany zdań był artykuł o tym, że ktoś gdzieś odnalazł zapiski kogoś, które zostały ukryte gdzieś. To gdzie i czyje były to zeszyty nie ma absolutnie najmniejszego znaczenia w tym miejscu dla dalszych rozważań. W końcu nie w tym rzecz. Chyba to wtedy, przypadkiem zupełnym, dzięki pomocy wujka Google i ciotki Wiki natknęliśmy się na „Pamiętnik znaleziony w wannie”, Stanisława Lema.

Przyznaję, że nigdy nie przeczytałam tej powieści, może kiedyś. Właściwie nigdy nie zdołałam przeczytać żadnej powieści Stanisława Lema. Aczkolwiek próbowałam i wciąż mam nadzieję, że uda mi się skończyć ją czytać – półtorej roku temu zaczęłam lekturę „Głosu Pana”, według jednego z moich znajomych to najtrudniejsza książka Lema, jaką czytał – a mówił, że przeczytał większość. Cóż… Jeśli spadać to z wysokiego konia, prawda? Czy jak brzmiało to przysłowie. W każdym razie od ponad roku nie zajrzałam do tej książki ponownie, grzecznie stoi na półce i czeka napoczęta, tak jak „Pan Wołodyjowski”, znanego skądinąd Henryka Sienkiewicza oraz „Katedra Marii Panny w Paryżu”, Wiktora Hugo.

*dopisek na marginesie: z tych wymienionych tylko jedną przeczytałam do końca, tę trzecią.

Wracając jednak do „Pamiętnika…” prosto z wanny, czemu o tym piszę? Chciałam to miejsce nazwać – rękopisem znalezionym w wannie (albo pod wanną), żeby było zabawnie i dowcipnie. Skoro jednak Stanisław Lem mnie ubiegł, co za tym idzie - musiałam zmienić koncepcję. Po prostu nie wypada ściągać.

W sumie, jak się na tym głębiej zastanowić, to dlaczego ludzie ukrywają swoje pamiętniki? Chyba tego nie zrozumiem, może dlatego, że mój pamiętnik – a przyznam się bez bicia, że prowadzę takowy z różnym szczęściem od 13 sierpnia 2003 roku – nigdy nie był ukrywany. Ewentualny znalazca nie mógłby się więc poszczycić, że odnalazł pamiętnik w wyjątkowo przemyślnie urządzonej skrytce. Aktualnie zeszyt leży wśród wielu szpargałów i książek na kawowym stoliczku, który stoi na środku pokoju - zazwyczaj. Zazwyczaj, ponieważ ze względu na łatwość przenoszenia go, czasem ląduje bliżej mebli, albo okna w zależności od moich humorów i potrzeb. Można by rzec, że mój pokój każdego dnia jest inaczej umeblowany dzięki mobilności rozklekotanego stoliczka kawowego, który niewątpliwie pamięta lepsze czasy, gdy jego nazwa odpowiadała funkcji, którą spełniał.

Wiele lat spędził w salonie mojej Babci, w otoczeniu dwóch prostych foteli obitych czerwoną tapicerką. Zwykle przykryte były narzutami w kolorowe pasy – czerwone po bokach oraz jeśli mnie pamięć nie myli z akcentami bieli, zieleni, niebieskiego i jeszcze innych barw. Przy stoliku stała wysoka lampa ze złocistym abażurem. A nieopodal, już pod samą ścianą – pomiędzy kaflowym piecem a witrynką, umieszczony na niewysokiej, drewnianej podstawce znajdował się ogromny wazon, w który zawsze wetknięte były sztuczne słoneczniki. Dziś nie powiem Wam ile ich dokładnie było, ale wydaje mi się, że co najmniej trzy.

To był taki miły, kawowy kącik u Babci. W zimie od kaflowego pieca biło przyjemne ciepło, choć może to już tylko wytwór mojej wyobraźni? Dziś, zamiast wysokiego pieca wyłożonego ciemno-brązowymi kaflami stoi komoda. Zresztą, to już zupełnie inne mieszkanie, choć wciąż istnieje w nim coś nieuchwytnego, coś co zmusza do wspomnień. Może to ciche tykanie Zegara i mocny ton, który wybija godziny i nieco delikatniejszy, dzielący godzinę na pół?

On się nie zmienił. Ani o jotę. Wciąż wyniosły, o czarnym drewnie, a może malowany na czarno? Nigdy nie dochodziłam prawdy o jego kolorze. Zawsze był czarny, po prostu. Dwa ciężkie, pozłacane ciężarki obniżają się z wolna, z każdą sekundą, którą odmierza wahadło o okrągłym, zdobnym sercu. Pamiętam ten charakterystyczny dźwięk przesuwanego łańcucha, kiedy Mama uważnie podnosiła ciężarki. Najpierw ten po lewej, później ten z prawej. A może odwrotnie?

Wtedy jeszcze musiała uważać na stolik przy wersalce, na którym stał duży, ale chyba czarno-biały telewizor. Pod spodem, na półeczce stało radio – całkiem spore, o intrygującym wyglądzie (albo dla mnie było spore, gdy się ma lat kilka wszystko wydaje się większe). Nie było podobne do niedużego, przenośnego radyjka o jednym głośniku i jednej kieszeni kasetowej, które znajdowało się u nas w domu. Tamto w ogóle nie miało kieszeni, w dodatku miało drewnianą obudowę, a nie plastikową jak nasz poczciwy, czarny Grundig. Posiadało jeden głośnik obity jasną, beżową dziurkowaną materią. Pod nim była ciemna listwa ze skalą i dużą liczbą napisów a pod nią beżowe przyciski, których przeznaczenia nigdy nie odgadłam, no i oczywiście dwa pokrętła – jedno odpowiadało za głośność, drugim przeszukiwało się skalę. Mama kiedyś wspomniała, że Dziadek słuchał na tym odbiorniku Radia Wolna Europa. Co stało się ze starym, dziadkowym radiem? Któż to może wiedzieć? Może znalazło przytulny kąt gdzieś na wysypisku, lub w radiowym raju, dokąd wędrują stare radia po dobrze wysłużonym życiu. Może owo drewniane cudo spotkało tam czarnego Grundiga, który wiele lat służył u mnie w domu.

Z całej gromady mebli pozostał na swoim miejscu już tylko Zegar. Do dzisiaj ma pękniętą szybę w drzwiczkach, które chronią złotą tarczę o czarnych cyfrach i wskazówkach przed nadmierną ilością kurzu. Nie mam pojęcia, jak to się stało, że szyba pękła. Dla mnie od zawsze była taka, jaka jest. Po prostu. Dlatego widok Zegara zawsze uruchamia pewien mechanizm w mojej duszy, jakby ktoś otworzył tamę… Strumień wspomnień opływa mnie wówczas bez żadnych przeszkód.

Do tego wszystkiego dochodzi widok z okna. On nie zmienił się niemal w ogóle. Tylko pociągi rzadziej przejeżdżają. Widok na ulicę przy której po obu stronach stoi ciąg poczerniałych sadzą kamienic, czyli familoków. Drugi koniec ulicy również zamknięty jest kamienicą, tynk zapewne miał jakiś kolor… Dziś pozostała tylko szarość przełamana jedynie barwą, zwykle zieloną lub żółtą, którą mieszkańcy obramowali okna swych mieszkań. Zaś pomiędzy pierzejami na kablach zawieszone zostały lampy, które huśtają się przy silniejszych podmuchach.

Kilka dni temu, późnym wieczorem opuszczałam gościnne mury starej kamienicy. Ostrożnie schodziłam po nieremontowanych od dawna, drewnianych schodach. Niemal zatrzymałam się w pół kroku, już na parterze, kiedy przez szybę w drzwiach wyjściowych zobaczyłam pełną perspektywę ulicy aż do zamykającej ją kamienicy. Widok był tak niesamowity i nieoczekiwany, że przez dłuższą chwilę nie wiedziałam, gdzie się znajduję. Byłam już wcześniej w tym miejscu, gdzie wymieniono stare, drewniane drzwi na nowe – plastikowe, po tym jak zamontowano domofon z otwieraniem drzwi kodem. Nigdy jednak nie zwróciłam uwagi na ten niezwykły widok. Tego wieczora był nieco przerażający, jakby żywcem przeniesiony z dreszczowca:

Ciemne kamienice. Z co poniektórych okien sączyło się blade światło, przytłumione przez zaciągnięte zasłony. Równolegle zaparkowane samochody. W okolicy jednej z bram stało dwóch lub trzech młodych ludzi ubranych w luźne, dresowe stroje. To jeszcze nie byłoby tak dramatyczne, gdyby nie atramentowa czerń nieba przesłoniętego gęstymi chmurami. I wiatr, silny wiatr wiejący prosto w twarz i boleśnie wtłaczający wydychane powietrze z powrotem do płuc. Wiatr, który z ogromną siłą kołysał zawieszonymi nad ulicą latarniami. Niewątpliwie nielekkie lampy były dla niego niczym papierowe lampiony podwieszone na sznurkach. Żółte plamy światła rzucanego przez latarnie przesuwały się po ulicy, sprawiając, że cienie wokół zaczynały poruszać się w niezrozumiałym, tajemniczym i dzikim tańcu. Do wtóru grał im szum wiatru zmieszany z przejmującym skrzypieniem wydawanym przez kable i kołyszące się lampy… Gdy wreszcie wyszłam na główną ulicę poczułam nagłą ulgę i mimochodem zwolniłam kroku, choć przecież tak naprawdę - nie było czego się bać.

Bezpiecznie wróciłam do domu.

Prawie jak w szpiegowskim filmie

25 lutego 2011, piątek
chwilę po dziesiątej wieczorem

I jak tu nie wierzyć przysłowiom? Idzie luty – podkuj buty. Śniegu wiele nie ma, za to mróz trzyma taki, że trzeba uważać na chodnikach. Ulice są aż białe od szronu. A zaśnięcie w autobusie grozi śmiercią z wychłodzenia. Dobra, w przypadku tego ostatniego przesadziłam, ale można naprawdę zmarznąć. Przytrafiło mi się to wczoraj, gdy wracałam do domu. Ale najpierw…

Budzik niemiłosiernie dzwonił, starając się mnie wyciągnąć tuż po siódmej spod pierzyny, dodatkowo przykrytej kocem. Z właściwym sobie ociąganiem zwlekłam się z łóżka, czując jak chłód panujący w pokoju atakuje moje ciało. Najpierw stopy, potem łydki, przesuwa się wyżej, przebiega dreszczem wzdłuż kręgosłupa aż ostatecznie dociera do czubka głowy. Otrząsam się. Cóż, nie jest to może zbyt miłe uczucie, ale rozbudza lepiej niż kawa i zachęca do szybszego ubrania się.

Jestem skostniała po prawie godzinnej jeździe autobusem, oczywiście nieogrzewanym, bo dlaczego miałoby być ciepło w pojeździe, kiedy na zewnątrz jest minus piętnaście? Miałam mocne postanowienie, że nie zasnę, tylko będę czytać drugi tom książki, którą sprezentowała mi Kai swego czasu. Nie zdołałam dotrzymać danego sobie słowa. Nie pamiętam nawet w jaki sposób dotarłam do Katowic. To znaczy wiem, jechałam autobusem. Ale stało się to tak nagle! Otworzyłam oczy, a tu już mijamy przystanek przy III Liceum Ogólnokształcącym im. A. Mickiewicza i chwilę później skręcamy w ulicę Sokolską. Trzęsę się z zimna. I powtarzam sobie, że teraz to już nie mogę zasnąć, bo zamiast wysiąść tam gdzie bym chciała to jeszcze wyląduję w Siemianowicach Śląskich. Ostatecznie jednak nie przegapiłam docelowego przystanku, zwie się: Józefowiec Szpital. Kiedyś bywałam tam niemal co tydzień, ewentualnie, co dwa lub trzy. Wtedy jednak musiałam wstawać o szóstej, a czasem nawet i wcześniej, żeby zdążyć na zajęcia rozpoczynające się o ósmej. Rzuciłam okiem na zegarek – punkt dziewiąta. Opatuliłam się szczelniej płaszczem i przeszłam na drugą stronę ulicy, następnie kilkanaście metrów w kierunku Siemianowic, po czym skręciłam w uliczkę tuż przy Carrefourze.

- Dzień dobry, ja do pracowni naukowej – mówię uprzejmie do pana w stróżówce.
- Dowód poproszę – padła sucha odpowiedź. Po otrzymaniu dokumentu z powrotem oraz plakietki z napisem „Gość Archiwum 15” (dzisiaj to było „Gość Archiwum 2”), mogłam wejść głębiej w budynek Archiwum Państwowego w Katowicach. W pewnym oddaleniu, na lewo od pierwszego budynku AP znajduje się Instytut Pamięci Narodowej w Katowicach, ale nigdy tam nie byłam.

Ach, kto by pomyślał! Nie było mnie w Archiwum rok, a może dłużej. Wtedy nie potrzebowałam żadnej plakietki, nikt nie żądał ode mnie dowodu. Witało się tylko z ochroną i mówiło „my na zajęcia do…”, po czym wychodziło przeszklonymi drzwiami po prawej – znów na zewnątrz, a później szło raźnym krokiem nieco pod górkę, po kocich łbach, zakręcało się koło budynku głównego magazynu, i dalej za niewielkim obszarem powiedzmy umownie – parkowym – znajduje się budynek nr 10, gdzie AP wypożycza Uniwersytetowi Śląskiemu dwie nieduże salki, gdzie odbywały się zajęcia. Dalej się odbywają, tylko już bez mojego moim udziału. Ech, szkoda, były naprawdę ciekawe. Zwłaszcza, jak któregoś razu, majową porą, doktor postanowił przeprowadzić zajęcia na zewnątrz. Rozłożyliśmy się na trawie (w tym „parku”) i powtarzaliśmy materiał do kolokwium, albo już do egzaminu? Nie pamiętam. Przyuważyłam wówczas sójkę, beztrosko skaczącą między krzaczkami, by chwilę później odlecieć. Czy wybrała się za Morze? A kto ją tam wie.

Po umieszczeniu płaszcza i torby w przeznaczonej do tego szafce... Dzięki bogom, miałam w portfelu piątaka, bo inaczej mogłoby być niewesoło! Z kluczem od szafki w kieszeni, plakietką przyczepioną w pasie, teczką pod pachą i duszą na ramieniu, otworzyłam przeszklone matowym szkłem drzwi, prowadzące do pracowni naukowej.

Formalności zajęły mi chwilę. Musiałam wypełnić „Zgłoszenie użytkownika”, które to wypełnia się, kiedy pierwszy raz w danym roku człowiek korzysta z zasobów archiwum. Imię, nazwisko, adres, nr dowodu osobistego… A, no tak. Cel w jakim się będzie grzebać w aktach, ewentualny zleceniodawca i zespół lub zespoły, które nas interesują (Dead Can Dance, Trans Siberian-Orchestra, Carrantouhill…). Dobra, żarty na bok!

- Hm… a ma pani dokument z uczelni? – zapytała mnie archiwistka o miłej i dziwnie znajomej oku aparycji. Ciągle mam wrażenie, że już ją kiedyś widziałam. Może skończyła studia dwa lub trzy lata temu? Może rzeczywiście widziałam ją na uczelni? A może tylko tak mi się wydaje.
- Tak, mam – z dumą wyjmuję z teczki zaświadczenie, które dostałam na moją prośbę od pani promotor, że jestem jej seminarzystką. Ha! Jednak dobrze myślałam, że będzie potrzebne. I pewnie pani promotor miała rację, że w archiwum lubią pieczątki; bo poza jej podpisem miałam na zaświadczeniu też pieczątkę instytutu.
- Czy mogłabym prosić o inwentarz do tego zespołu? – zapytałam uprzejmie. Trudno zamawiać akta, jeśli nie wie się, co kryje się w teczkach pod danymi sygnaturami, prawda?
- Ależ oczywiście – dostałam do ręki teczkę z książkowym inwentarzem. Tak uzbrojona weszłam do akwarium.

Może zatrzymajmy się w tym miejscu. Dlaczego akwarium? Wyobraźcie sobie takie miejsce: Po przejściu krótkiego korytarzyka wchodzicie do większego pomieszczenia. Po prawej ręce znajduje się lada, przy której obsługiwani są petenci. To tam składa się zamówienie, odbiera przywiezione z magazynu archiwalia i tam się je oddaje. Po lewej zaś, w niewielkiej niszy znajduje się biblioteka AP, tak mi się wydaje, że to jest biblioteka, ale szczerze mówiąc nie przyglądałam się uważnie. Naprzeciwko natomiast są drzwi do dość sporych rozmiarów pomieszczenia. Z miejsca przy ladzie doskonale widać kto jest w środku, ponieważ ściana od mniej więcej połowy wysokości aż do sufitu jest przeszklona. Nie jest to jedyna szklana ściana w pracowni naukowej. Podobnie wygląda lewa ściana pomieszczenia. Pomiędzy nią, a zewnętrzną ścianą budynku jest korytarz, który prowadzi dokądś. Dokąd? Nie wiem, nie sprawdzałam, w końcu jestem tam tylko gościem. Widziałam jednak każdego, kto przechodził tym korytarzem, no i mnie również widziano. Stąd wzięło się to prześmiewcze określenie na pracownię katowickiego AP – akwarium. Określenie to usłyszałam po raz pierwszy na drugim roku studiów, na pierwszych lub drugich zajęciach z Wstępu do Archiwistyki, gdy doktor zrobił nam wycieczkę po terenie AP, oswajając nas – nieobytych – z okolicą.

Przejrzenie inwentarza zajęło mi chwilę, ale w końcu wybrałam pięć jednostek, które wydały mi się najbardziej rozsądne. Oczekiwanie na przyjazd archiwaliów z magazynów nieco się przedłużał, więc wybrałam się na zwiedzanie. Szczerze mówiąc, nie było nic ciekawego do oglądania, ponieważ akurat w holu nie było żadnej wystawy. Tzn. wystawa była, ale nieciekawa, ot makiety budynków. Dokładniej była to pokonkursowa wystawa projektów budynku Archiwum Państwowego w Katowicach oddział w Bielsku-Białej. Wygrał projekt, który zakładał możliwość rozbudowy powierzchni magazynowej. Bardzo przemyślne i sprytne rozwiązanie moim zdaniem.

W międzyczasie przeczytałam wstęp do inwentarza, z którego dowiedziałam się o historii zespołu, z którego miałam zamiar korzystać, czyli Polskiego Komisariatu Plebiscytowego dla Górnego Śląska w Bytomiu. Długa nazwa, ale cóż zrobić? Ów zespół obecnie ma niecałe 2 metry bieżące, ale w 1933* było tych metrów 50 (sic! Z czego, jak wyczytałam już wówczas był to niekompletny zespół – podwójne sic!). 50 metrów, gdyby ustawić te akta w pionie to stos przewyższyłyby mój blok. A zostało niecałe 2 metry. Szkoda.

*rok powstania Archiwum Państwowego w Katowicach

W końcu otrzymałam zamówione archiwalia. Dwie teczki i dwie szpule mikrofilmów. Teraz zaczęła się cała zabawa… Sporo jej było przy instalowaniu mikrofilmu w rzutniku, czy jak się ta tajemnicza machina nazywa. Prawie pięć godzin spędziłam na czytaniu ulotek i odezw przed tym ustrojstwem. Ponieważ to było na prąd, tzn. żarówka, która podświetlała kliszę leżącą na szybce i przykrytą drugą szybką (, bo resztę maszyny obsługuje się ręcznie), i że było stare dość, a przynajmniej na takie wyglądało – to buczało okropnie. Ból głowy, jaki wyniosłam z archiwum, przeszedł mi dopiero późnym wieczorem i to przy pomocy końskiej dawki ibupromu. Wcześniej ani herbata, ani krótka drzemka nie chciały pomóc.

Wiecie, dopiero przy przeglądaniu mikrofilmu, powiększaniu czy pomniejszaniu, kręceniu korbką tam i nazad... Dopiero wtedy przyszła mi do głowy myśl, że jednak fajnie być historykiem. Siedzieć w ciszy (nie licząc tego buczenia), przerywanej szelestem kartek z akt przeglądanych przez innych gości archiwum. I wpatrywać się w słowa, oglądać czarnobiałe zdjęcia. Przeglądać gazety sprzed dziewięćdziesięciu lat. Reklamy zamieszczane w nich wydają się takie egzotyczne, np. reklama krawca szyjącego ubrania komunijne dla chłopców, czarne i granatowe a w nawiasie dodane – modre, żeby wszyscy zrozumieli. Albo kto inny reklamujący firmę: transport, spedycja, wynajem furmanek. Czy też reklama samego działu ogłoszeń: szukasz pracy, poszukujesz pracownika, zamieść anons w Gońcu Śląskim a osiągniesz cel. Mniej więcej tak to brzmiało.

***

Najlepsza była jednak rozmowa z Lubym już po wyjściu z pracowni. Wspomniałam mimochodem, że pracowałam na zmikrofilmowanych aktach. On na to:
- Przeglądałaś mikrofilmy!? O, to zupełnie jak na filmach szpiegowskich! Hans Kloss zawsze oglądał je pod lupą!
Taaak, a „w Paryżu najlepsze kasztany są na placu Pigalle”. „Zuzanna lubi je tylko jesienią”.
Ja nie oglądałam pod lupą, tylko przy użyciu machiny. Dzisiaj zresztą też. Do tego czytałam materiały agitacyjno-propagandowe przygotowywane na wiece. Swoją drogą ciekawa rzecz. No, ale mniejsza już o to. I tak się rozgadałam aż nadto, jak zwykle. 

Zakończę wesołym akcentem:

Dzwoni telefon. Luby pyta niemal od „progu”:
- Jak nazywa się ten utwór grany w filmach przez wampiry? Gdzie tak siedzą i grają na organach?
- Toccata i fuga d-moll, Bacha* – odpowiedziałam prawie z marszu.
Dlaczego to takie zabawne? Bo on i nasz wspólny przyjaciel dyskutowali na ten temat dłuższy czas i nie mogli sobie tego przypomnieć tak bardzo, że jak ujął to Luby: „od tego mózg mi zaraz wyparuje!”. Cóż, najwyraźniej uratowałam mózg Lubego przed samozniszczeniem…

*choć jak tak słucham teraz tego utworu, to mam wrażenie, że wampiry zwykle znają tylko początek Toccaty.

Nie ten obrazek, nie ten dźwięk

3 lutego 2019,
ćwierć na piątą po południu

Spędzamy miłe, niedzielne popołudnie u Teściów. Zima za oknem niezbyt śnieżna, ale chłodna, więc tym przyjemniej spędzać czas w miłym towarzystwie w ciepłym salonie. Teściowa ogląda z Kitką książeczki na dywanie, a ja siedzę przy stole z kawą i ciastkiem ciesząc się chwilą spokoju, przyglądam się ich zabawie. Luby siedzi w fotelu, również odpoczywając przy kawie.

W pewnej chwili Babcia mówi do Kitki pokazując jej lokomotywę:
- Ciuch ciuch, tu tu...! Pociągi już tak nie robią, nie gwiżdżą - mówi po chwili w naszą stronę. 
- Gwizdać gwiżdżą, ale... - odezwał się Luby. Urywał na moment, po czym dodaje: - Ostatnio tak właśnie myślałem, że dlaczego niby pociągi robią ciuch ciuch, przecież tak, to robiły parowozy.
- Jeszcze da się przejechać parowozem... - wtrącam nieśmiało, choć dobrze wiem, że to już rzadkość. Ot, ciekawostka i turystyczna atrakcja.
- No tak, ale uczyć dzieci, że pociąg robi ciuch ciuch to ... - zawiesił głos, bo nie było sensu nic więcej dodawać. Wiadomo - anachronizm, prima sort!

Mnie zaś od razu przypomniał się fragment tuwimowskiej "Lokomotywy", która przez jakiś czas była na topie wierszyków Kitki.
"(...)Do taktu turkoce i puka, i stuka to
Tak to to, tak to to, tak to to, tak to to (...)"

Tak też już większość pociągów nie robi, pomyślałam upijając kolejny łyk kawy. Jasne, niektóre stukają i pukają, trzeszczą i się chwieją, jakby zaraz miały się rozlecieć. Ale jednak, wiele już jest pięknych, nowych i - zupełnie cichych. Mimochodem zanurzam się głębiej w tę tematykę, skupiając się na własnych myślach. Przypomniało mi się, jak Mama skomentowała kiedyś, gdy wymieniono tory na trasie Katowice - Poznań; mówiła, że od tego czasu nie może spać w pociągu. Ponieważ nie kołysało już jej do snu to "tak to to, tak to to, tak to to"; dlatego zasypiała dopiero za Poznaniem, gdzie tory były stare, a pociąg rytmicznie turkotał. Remont torowiska pozbawił moją Mamę około sześciu godzin snu z dziewięciu możliwych, podczas naszej dorocznej, wakacyjnej podróży nad jezioro. Plus jeszcze z godzinę, bo to była podróż z przesiadką. W ciągu lat czas na przesiadkę coraz bardziej się wydłużał, od tego, że parę razy musieliśmy przebiegać przez tory by zdążyć na drugi pociąg, aż do momentu, w którym podczas ostatniej naszej wspólnej podróży na wakacje - czekaliśmy dwie godziny (wszystko zgodnie z rozkładem) od czwartej do szóstej rano.

Wspomnienia przerwał mi pełen niedowierzania głos Teściowej, która przeglądała z Kitką kolejną książeczkę. Tym razem rzecz była o kolorach:
- Żółty! I dali makaron! Kto to wymyślił, że niby takie to typowe...? - rzuciła retorycznie. - Jak teraz są makarony razowe i kolorowe to dali makaron jako żółty kolor! - kontynuowała, a ja w duchu przyznawałam jej rację. - Zamiast tego mogli dać kaczuszki, słońce, cytrynę.... Nie, makaron! - zakończyła z oburzeniem.

Cóż, makaron przykładem koloru żółtego, może i faktycznie niezbyt to trafione. Ale to nic, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że jagody mają czarne serca - bum, tara-ra, bum!

Podróż od Kresa do Kresa przez czas i przestrzeń

10 grudnia 2010,
trzy ćwierci na ósmą wieczorem

Za oknem panowała już bezsprzecznie atramentowa ciemność, raz na jakiś czas rozpraszana pomarańczowym blaskiem latarń, odbijanym od śniegu, który pokrywał grubą warstwą mijany krajobraz. Jeśli w Gdańsku dopiero, co zaczęło sypać, koło Torunia podkłady były pokryte warstewką białego puchu, w okolicy Zgierza warstwa śniegu zrównała się z wypolerowaną stalą torów, tak za Radomskiem wyraźnie było widać które tory nie były w użytku. Gdyby napadało jeszcze kilkanaście centymetrów śniegu, trudno byłoby w równej, białej pokrywie odnaleźć nieużywane torowiska.

Nim pociąg dotarł do Bydgoszczy skończyłam przygodę z „Wskrzesicielem”, Seana Stewarta. Czy to pech, czy szczęście, ale ostatnio trafiały mi się wyjątkowo filozoficzne książki. „Błogosławiony wiek”, Tomasza Piątka okazał się bardzo głęboką lekturą o życiu i Kosmosie. Tak samo „Wskrzesiciel”. I w obu - jakoś mimochodem, nienachalnie i ledwo widocznie, niby wąż w gęstwinie - przemykały się między stronicami rozmyślania o śmierci.

Bez większego zainteresowania obserwowałam współpasażerów, którzy zajęci byli swoimi sprawami. Zajmowali się tym, czym zwykle zajmują się ludzie w pociągach. Spali. Czytali kolorowe brukowce. Albo uczyli się do zaliczenia z prawa cywilnego – to tylko luźne przypuszczenie, które wysnułam po przeczytaniu tytułu na lakierowanej, jadowicie zielonej okładce opasłego tomu Kodeksu Prawa Cywilnego. Co prawda właściciel tegoż, przystojny młody człowiek o ciemnych włosach i oczach barwy starego złota, wiele czasu i uwagi poświęcał kserowanemu fragmentowi książki. Jakiej? Nie mam pojęcia. Młodzian wysiadł w Łodzi. Na chwilę miejsce naprzeciwko mnie opustoszało, ale tylko na chwilę.

Miejsce złotookiego młodzieńca zajął inny młody człowiek, choć na ile byłam w stanie ocenić – o kilka lat starszy ode mnie, czyli mniej więcej koło trzydziestki. Po zdjęciu z siebie wierzchniego okrycia i zarzuceniu na półkę bagażu, rozsiadł się przede mną. Oddzielił się od świata zestawem słuchawkowym komórki oraz książką. Tom miał dziwnie znajomy wygląd. Chwilę zajęło mi skojarzenie, co to za lektura, aż wreszcie doznałam olśnienia! „Północna granica”, Feliksa W. Kresa, wydanie pierwsze! Jak dawno miałam w ręku ten tom „Księgi Całości”? Hm… Kiedy to było? Koniec gimnazjum zapewne, pewnie tuż po tym jak skończyłam czytać sagę o Wiedźminie, Andrzeja Sapkowskiego. Czyli niewątpliwie rok 2003, ponieważ jeszcze na początku liceum czytałam „Księgę Całości” i przy okazji wpakowałam się w omawianie „Pani Dobrego Znaku” mojemu profesorowi polskiego.

Jak do tego doszło? A, w bardzo prosty sposób. Najpierw zostałam wywołana do odpowiedzi. Usiadłam naprzeciwko psora przy jego biurku – taki autorski sposób odpytywania, żaden inny psor nie pozwalał byśmy siedzieli przy odpowiedzi. Większość kazała nam stać – albo w ławce, albo tuż przy biurku. Ale siedzieć? A skądże! Psor B. był jednak wielce uprzejmym człowiekiem i traktował uczniów jak ludzi, w ograniczonym zakresie, ale jednak. Więc usiadłam. Podałam zeszyt profesorowi, żeby sobie mógł go obejrzeć. Wtedy chyba jeszcze nie miałam zdjęcia kolegi na okładce – bo to zupełnie inna historia, ani cytatów z wierszy Jacka Kaczmarskiego (z tego co pamiętam to był tam np. fragment z utworu „Ci wszyscy ludzie”, „Pan Kmicic”, „Lalka”, i coś jeszcze. Na innej okładce – chyba właśnie tej ze zdjęciem kumpla, był pełny tekst „Postmodernizmu”, oczywiście autorstwa J. Kaczmarskiego – „Wszystko wolno! hulaj dusza! / Do niczego się nie zmuszaj! / Niczym się nie przejmuj za nic! / Nie wyznaczaj sobie granic! ” etc. Chyba wciąż potrafiłabym wyrecytować całość.)

Wrócę jednak ad rem!, psor wziął zeszyt, obejrzał a potem skupił przenikliwe spojrzenie jasnoniebieskich oczu na mnie. Dokładniej to na moim wisiorku, który za tło miał czerwono-czarno-białe pasy mojego golfa; więc raczej był słabo widoczny.
- Co ty masz na tym łańcuszku? – zapytał w końcu profesor, zmarszczywszy brwi.
- Smoka – odparłam z prostotą i zgodnie z prawdą.

Rzeczywiście w połowie września weszłam w posiadanie żelaznego smoka z rozpostartymi skrzydłami i głową zwróconą w lewo (tzn. dla patrzącego w prawo). Wówczas jeszcze posiadał trójkątnie zakończony ogon, który nieszczęśliwie się ułamał w okolicy następnej Wielkanocy, gdy upadł mi na podłogę w pokoju. Zabawne jest to, że pewnego dnia, niedługo po tym jak go zakupiłam, spadł mi na beton ulicy, kiedy einfachowe zapięcie puściło – absolutnie nic mu się nie stało.

W każdym razie, żelaznego smoka zdobyłam za całe trzy złote w odpustową niedzielę. Dlaczego żelaznego? Cóż, pozostałe sprzedawane na tym straganie – również za niebywałą cenę trzech złotych – były posrebrzane, ten jeden zaś niczego nie udawał i był po prostu żelazny. Jedyny w swoim rodzaju, nic więc dziwnego, że postanowiłam go mieć. Ja! Ktoś kto niespecjalnie lubi biżuterię, przez co Luby ma czasem spore problemy z wyborem prezentu dla mnie. Ciągle utyskuje na fakt, że nigdy nie przekułam uszu (i w żadnym wypadku nie mam już zamiaru). Ale zdaje się znów odjechałam od tematu… Powiedziałam więc profesorowi, zgodnie z prawdą, że na wisiorku mam smoka.

- Smoka – powtórzył profesor niechętnie. – A wiesz czego symbolem jest smok?
- W chińskiej kulturze symbolizuje mądrość… - zaczęłam, nieco speszona, bo nie bardzo wiedziałam do czego dążył nauczyciel. Poza tym smok na moim wisiorku był jak najbardziej europejskiej urody, więc tak jakby - zupełnie świadomie - się rozjechałam między symboliką a przedstawieniem.
- Ale żyjemy w kulturze europejskiej, chrześcijańskiej, tutaj smok jest symbolem diabła – zauważył chłodno.
- No, tak… Ale ja to się w sumie fantastyką interesuję i tam są różne rodzaje smoków.
- Fantastyką? – zapytał uważnie.
- Tak. RPG też trochę, to znaczy... Graniem w odgrywanie. Gram ze znajomymi na forum internetowym, tam jest takie miasto, Narilvatar, i każdy odgrywa swoją postać, i tak tworzy się większa historia. Poza tym sporo czytam – dodałam mimochodem, nie przeczuwając katastrofy.
- A jaką teraz książkę czytasz? – "Pięknie! Po prostu cudownie..." – pomyślałam, czując jak moje jestestwo przeszywa chłód. Jakoś tak głupio kłamać w żywe oczy, ale jak tu opisać czytaną właśnie lekturę, żeby nie upewnić nauczyciela w przekonaniu, że jestem wyznawcą szatana, a fantastyka to mrok, zło i precelki?
- „Panią Dobrego Znaku”, Feliksa W. Kresa - odpowiedziałam w końcu, bo przecież nie mogłam milczeć aż do dzwonka. - To jest kolejny tom z cyklu „Księga całości”. Akcja dzieje się w świecie, który nazywa się Szerer. I nad tym światem panuje Szerń, ślepa moc, składająca się z jasnych i ciemnych wstęg, która nadała inteligencję ludziom, kotom i sępom… - Cóż, ratując się przed całkowitym upadkiem, zaczęłam opowiadać o świecie przedstawionym, byle tylko nie zdradzić fabuły czytanej książki. 
Profesor jednak w końcu się zmitygował, albo po prostu przypomniał sobie, że jeszcze cała lekcja przed nami i nie może spędzić całego dnia na słuchaniu o Szererze, więc przerwał mi w pół zdania:
- No, dobrze, ale wróćmy do odpytywania. Opowiedz o motywie śmierci w Średniowieczu.

Nie pamiętam jaką ostatecznie ocenę dostałam, ale chyba nie poszło najgorzej (pewnie jakaś państwówka, może nawet czwórka). Żeby było zabawniej, z tematu śmierci w Średniowieczu byłam pytana jeszcze dwukrotnie na lekcjach polskiego – podczas powtórki z epoki oraz w klasie maturalnej podczas wielotygodniowej powtórki przed maturą.

Chyba nic dziwnego, że moim tematem maturalnym było „Motyw śmierci w literaturze i malarstwie. Omów na wybranych przykładach”? To było przeznaczenie! Zresztą za prezentację maturalną dostałam 100%, nie jestem pewna dokładnie za co, bo ledwo pamiętam, co mówiłam. A tak wysoka nota była dla mnie radosnym zaskoczeniem. Jedynie co wiem, to że podeszłam do tematu bardzo przemyślnie, bo zamiast się rozwodzić o różnych rodzajach śmierci od bohaterskiej po samobójczą, po prostu omówiłam antropomorficzną personifikację śmierci od średniowiecza ("Rozmowa Mistrza Polikarpa ze Śmiercią", anonim; "Trzy okresy życia kobiety i Śmierć" – H. Baldung) przez barok ("Napis na statuę, abo na obraz śmierci" – S. Sęp Szarzyński, "Alegoria marności świata", J. de Valdes Leal), Młodą Polskę ("O! Przyjdź" – S. Korab Brzozowski, "Tanathos", J. Malczewski) po współczesność ("Mort", T. Pratchett). Jak widać – nie wysiliłam się zbytnio jeśli chodzi o materiał źródłowy, ale za to zrobiłam ją samodzielnie i spędziłam nawet parę godzin w czytelni Biblioteki Śląskiej. I przy ostatnim pytaniu od mojego profesora musiałam je delikatnie sprostować, ponieważ profesor źle zrozumiał jeden z wniosków prezentacji – który brzmiał, że dawniej przedstawienie śmierci miało przerażać, a obecnie może być tematem żartów. Nauczyciel chyba sądził, że chodziło mi w ogóle o podejście współczesnych ludzi do śmierci, a nie - współczesnej sztuki.

Hm, tylko że zaczynając ten wpis wcale nie miałam zamiaru omawiać ani mojej przygody przy odpowiedzi z polskiego, ani tym bardziej maturalnej prezentacji. Wróćmy do początkowo omawianej sytuacji - pociąg relacji Gdynia-Katowice, jakiś czas po opuszczeniu Łodzi Widzew.

Rzecz w tym, że w pewnym momencie młody człowiek odłożył na bok „Północną granicę”, a mnie zaczęło coraz bardziej korcić, żeby porozmawiać z nim na temat książki i w ogóle dowiedzieć się, czy to zwykły przypadek, czy faktycznie lubi fantastykę. Po chwili wreszcie przełamałam nieśmiałość, zgniotłam w ręce i okruszki wsadziłam do kieszeni, po czym odważnie zapytałam – bez owijania w bawełnę: czy lubi pan fantastykę?

Rozmowa nie wiedzieć kiedy, stała się zupełnie luźna, przeszliśmy na „ty” i dowiedziałam się, że to nie pierwsza fantastyka, którą czytał. Dowiedziałam się, że wszystko zaczęło się od Conana Barbarzyńcy i że ma w domu wszystkie siedemdziesiąt dwa tomy (jeśli dobrze zapamiętałam liczbę). Poza tym wracał od znajomych z Łodzi, których poznał grając w Lineage. Że co prawda już nie gra, bo po kilku latach mu się znudziło, ale znajomości pozostały, i że któryś z nich polecił mu Kresa do przeczytania. Że zwykle jeździ do nich tam autem pożyczanym od kumpla, który ma warsztat, ale jak jest zima to wybiera pociąg, bo przynajmniej nie musi się obawiać, że gdzieś utknie w korku. Opowiedział mi, jak to pod Siewierzem, stał kilka godzin, bo tiry zatarasowały wjazd na górkę. Nie dały radę wjechać na szczyt, a nie mogły też się wycofać, bo za nimi ciągnął się już wielokilometrowy korek. I od tej pory, mówił, że już nigdy w zimie nie wybierał się na wyjazdy autem. Stwierdził, że pociągi są zdecydowanie mniej zawodne w tej kwestii. Mimo wszystko.

Do tego jeszcze opowiedział mi – chyba w odpowiedzi na to, że przyznałam się iż wracam od chłopaka, że w sumie to miał dziewczynę w Tarnowie, ale po jakimś czasie zrezygnowali, bo im się jeździć do siebie nie chciało. I że teraz, to on od pół roku jest już z inną, miejscową panną. Przy okazji dowiedziałam się, że jeździ wózkiem widłowym po jednym z wielu hipermarketów. I nie jest z tego faktu szczególnie dumny, ani usatysfakcjonowany, ale z kumplem ma już pomysł na własną działalność gospodarczą. Mam nadzieję, że mu się uda, bo w sumie miły był z niego facet.

Wysiadaliśmy w tym samym miejscu, czyli na końcowej stacji, którą akurat były Katowice. Zanim pociąg wtoczył się na stację, uprzedziłam Pawła (bo powiedzmy, że tak miał na imię), że plac Wilhelma Szewczyka został już zamknięty dla autobusów i wszystkiego innego, więc pewnie przejście przez dworzec nie wchodziło w grę. Zresztą byłam mądra tylko dlatego, że mam manię sprawdzania wszystkiego kilka razy i wolałam przed wyjazdem z Wrzeszcza sprawdzić jak będzie wyglądał mój powrót z centrum na dzielnicę. Dzięki temu wiedziałam o zamknięciu placu i przeniesieniu mojego przystanku spod dworca na Rynek i na aleję Korfantego.

Paweł był wielce uradowany, że się podzieliłam tą informacją, ale zaraz po tym się zamyślił, bo nie był pewien czy jest w stanie trafić na ulicę 3 Maja, skąd miał tramwaj do siebie (konkretniej do sąsiedniego miasta, biedaczek). Zaoferowałam pomoc, zwłaszcza, że i tak szliśmy w tym samym kierunku. Pokazałam mu proste wyjście na ulicę Konopnickiej, wskazałam pięknie odnowiony kinoteatr Rialto, o którym też chwilę rozmawialiśmy. Stwierdził, że wygląda całkiem nieźle, trochę jak muzeum (sic! Już nie wspominając o tym, że wcześniej w trakcie rozmowy dotknął mnie do żywego sugestią, że pewnie czytuję romanse… phi! Nie obraziłam się na niego tylko dlatego, że go nie znam, przy czym stwierdziłam krótko, że nie, że czytuję głównie fantastykę i kryminały. Poza tym, tak... czytałam romanse, w podstawówce). Po czym przeprowadziłam go przez opustoszałą Dworcową, gdzieś w okolicy Pocztowej przyznał mi się, że absolutnie nie posiada orientacji w terenie (a to podobno kobiety się gubią!), zwłaszcza w Katowicach. Dziwne, ja się tam w nich doskonale znajduję. A jak ktoś mi da mapę do ręki to może i w obcym miejscu bym sobie dała radę (tak zresztą ostatnio radziłam sobie w Silesii CC, żeby nie błąkać się po tym sklepowym molochu bez ładu i składu, tylko bezbłędnie odnajdywać sklepy, które mi były akurat potrzebne). Wreszcie wyszliśmy na Rynek, a Paweł zauważył na przystanku „swój” tramwaj. Pożegnaliśmy się serdecznym uściskiem dłoni, bez złudnych nadziei na ponowne spotkanie. On pobiegł na tramwaj i zdążył, a ja smętnie spojrzałam na wyświetlacz komórki. Oczywiście miałam masę czasu do autobusu, mniej więcej dwadzieścia minut. Gdyby pociąg przyjechał punktualnie, a nie z pięciominutowym opóźnieniem, zdążyłabym na wcześniejszy transport. Pocieszałam się jednak, że co pięć minut to nie dwieście czterdzieści (czym mógł się pochwalić pociąg z Bielska-Białej do Gdyni, kiedy wjeżdżał na stację Gdańsk Wrzeszcz), więc nie było jeszcze tak źle.

Ostatecznie usiadłam na pustym przystanku przy alei Korfantego i wpatrując się w świetlisty napis „Fenix” i podświetlony, okrągły szyld oznajmiający obecność czynnego 24h/dobę bankomatu BZ WBK po drugiej stronie, zajadając się ostatnią bułką, jaka mi została w zaimprowizowanym chlebaku z małej empikowskiej reklamówki, oczekiwałam cierpliwie na „mój” autobus, którego suma cyfr to 17.

Nie wiedzieć czemu, kiedy opowiedziałam o tej przyjemnej rozmowie z Pawłem memu Lubemu, ten wydawał się odrobinę zazdrosny. Ale to pewnie tak bardziej dla zasady i pozorów niż dlatego, że miałby jakiś powód (bo rozumiem, że można być zazdrosnym, ale to jeszcze trzeba mieć powód...)

Historyk z Chemikiem jednym samochodem jechali

2 lipca 2019, wtorek
wpół do ósmej rano

Tak się nasze losy potoczyły, że z Lubym pracujemy w tej samej okolicy. Podrzuciwszy Kitkę do Dziadków, ruszyliśmy więc w drogę do pracy. Akurat mówiono w radiu o zdarzeniu w biurze Facebook'a. Luby słuchał uważnie, ja trochę mniej, bardziej skupiając się na układaniu planu pracy na nadchodzący dzień i zastanawiając się, czy będzie trzeba zostać po godzinach. Z tych rozmyślań wyrwał mnie głos Lubego.
- Masz telefon pod ręką? - zapytał.
- Tak.
- Sprawdź, co to jest sarin - poprosił. 
- Sarin to gaz bojowy - odpowiedziałam po prostu, wpisując jednak zapytanie w wyszukiwarkę. Mimochodem usłyszałam krótkie "wiem" z jego strony. - Fluorometylofosfonian izopropylu - odczytałam Lubemu nazwę związku, nawet nie klikając w odnośnik do Wikipedii.  
- Dzięki. 
Uśmiechnęłam się do niego w odpowiedzi. A później zaśmiałam i podzieliłam się z nim krótkim spostrzeżeniem:
- Wiesz,... to zabawne. Zadałeś mi pytanie, co to jest sarin i odruchowo odpowiedziałam ci tak, jak odpowiedziałabym każdemu innemu człowiekowi. Ale w gruncie rzeczy wiedziałam, że to wiesz i wcale nie pytasz o to, co to jest sarin - tylko jaki to jest związek - dodałam. Luby również się zaśmiał, przyznając mi rację.

Sen o wielkości jak dym na wietrze

4 kwietnia 2010, niedziela
tuż po przebudzeniu

I have a dream, a song to sing 
To help me cope with anything 
If you see the wonder of a fairy tale 
You can take the future even if you fail ... 
- Abba, I have a dream. 


Miałam sen. Niezwykle realistyczny, żywy, ciekawy... a mimo to nieprawdopodobny. Jego nieprawdopodobieństwo polegało głównie na niespójności kontinuum czasowego. Uważam, że raczej trudno obrócić do Buenos Aires i z powrotem w ciągu jednego dnia. Zaznaczam - dnia, nie doby. Właściwie nie jest powiedziane, że to było Buenos Aires, to mogło być jakiekolwiek inne miasto w Argentynie. A, że to była Argentyna to wiem na pewno, bo nazwa tego państwa parokrotnie pojawiła się we śnie. Poza tym kolejną niemożliwą kwestią był fakt mojego pojawienia się na uczelni w piątek, kiedy doskonale wiem, że nie mam tego dnia zajęć. A muszę wyznać, że bez wyraźnej potrzeby nie ruszam się z domu, zwłaszcza na uczelnię! Swoją drogą, to ta moja uczelnia zadziwiająco podobna była do liceum, w którym się niegdyś uczyłam. I tu zaczyna się cała ta niezwykła opowieść: 

Kiedy już wróciłam z Argentyny i nagle znalazłam się w budynku zadziwiająco podobnego do przybytku Dziesiątki... Wyszłam ze szkoły na zalaną słońcem ulicę, którą akurat przejeżdżał czerwony tramwaj. Nie wiem skąd wiem, ale to bezdyskusyjnie był piątek, prawdopodobnie w maju, lub czerwcu. Chyba miałam na sobie sukienkę, ale to nie jest tak istotne dla całej historii. Przeszłam kilkadziesiąt kroków wzdłuż ulicy, przysiadłam na parkowej ławce pod rozłożystym drzewem, które rzucało zielony, chłodny cień wokół. Położyłam na kolanach zeszyt dużego formatu o miękkiej oprawie. Otworzyłam go i zaczęłam uważnie przeglądać. 

Wszystkie strony były zapisane odręcznymi notatkami, rozbudowanymi i szczegółowymi. Czego dotyczyły? Najprościej powiedzieć, w zeszycie znajdował się projekt powieści, rozplanowanej na trzy obszerne tomy. Miałam tam rozpisaną fabułę główną, kwestie poboczne, opisy wyglądu, historii i osobowości postaci, szczegóły świata przedstawionego, ba! były nawet krytyczne komentarze przy niektórych notatkach. A co za tym idzie - skreślenia i wprowadzone w ich miejsca poprawki. Na jednej z kartek były nawet projekty okładek z gotowymi tytułami. W zeszycie była zawarta pewna sugestia, że dałoby się do tego dorobić też luźno połączony z całą trylogią czwarty tom... 

Miałam sen. Niezwykle realistyczny, żywy, ciekawy... nieprawdopodobny. 

Miałam sen, z którego zapamiętałam jedynie ogólną sytuację. Niestety, żadnych szczegółów, które tak uważnie we śnie studiowałam siedząc na ławce pod drzewem. Rzekłabym, że jestem tym faktem mocno załamana. Moja ukochana podświadomość na srebrnej tacy podała mi gotowy projekt powieści, może wiekopomnego dzieła! a ja głupia go zwyczajnie zapomniałam. Wystarczyło się obudzić, by marzenie o wielkości rozwiało się jak dym, tuż po pierwszym przeciągnięciu się.  

Zdjęcie z wakacji


19 września 2018, środa
pięćdziesiąt pięć minut na pierwszą po południu

Późno-letnie słońce przygrzewało przyjemnie. Rozsiadłam się na ławce w parku, patrząc na kołyszące się pod lekkim dotykiem wiatru sitowie. Muzyka płynąca ze słuchawek wypełniała mi umysł, a promienie ogrzewały mi twarz. Kitka spała w wózku, osłonięta od wiatru i nadmiaru słońca budką, za to ja mogłam się rozkoszować tą chwilą spokoju. Można byłoby rzec: Chwilo trwaj!
Chwilę jednak przerwał mi nieznajomy, który przyszedł od strony pobliskiej szachownicy, przy której co dziennie widuję starszych panów - chciałoby się rzec - pochylonych nad kolejnymi meczami. Trudno jednak pochylać się nad miejskimi szachami, chyba tylko, by podnieść piony. W późniejszym czasie miasto postawiło zaraz obok wielkiej szachownicy kamienny stół i ławki, na którego blacie wmontowana jest mała szachownica. Dzięki temu panowie mogli rozgrywać więcej niż jeden mecz jednocześnie. Swoją drogą, to było bardzo budujące - widzieć ich przy szachach, a nie na przykład pod sklepem. Bo panowie, dość już posunięci w wieku, przesiadywali tam długie godziny i to właściwie co dziennie, jeśli była odpowiednia pogoda. Jako, że ja wędruję tamtędy równie regularnie, to widywaliśmy się bardzo często. Parokrotnie przyuważyłam, że panowie mieli ze sobą kartki - prawdopodobnie spisywali pozycje pionów i figur, gdy nadchodził czas powrotów do domu.

W każdym razie, tego dnia naszedł nas starszy pan, którego nigdy wcześniej - ani nigdy później już - nie widziałam. Nieznajomy był niewysoki, raczej nie wyższy ode mnie. Nosił się schludnie, ubrany w ciemne barwy, pomimo jasnego i ciepłego dnia. Białe, krótkie włosy błyszczały w promieniach słońca. Starszy pan uśmiechnął się do mnie uprzejmie, co jedynie potwierdziło moje pierwsze wrażenie, że mam do czynienia z miłym człowiekiem. Odpowiedziałam uśmiechem, wyjmując słuchawki z uszu. Przy drugim rzucie oka dostrzegłam, że mężczyzna niósł ze sobą torbę, taką jak na aparat fotograficzny.
- Przepraszam, że przeszkadzam... Czy zrobi mi pani zdjęcie? - zapytał, podchodząc bliżej. - Trzydzieści lat temu byłem ostatni raz w Szczecinku - dodał, słowem wyjaśnienia. - Poodwiedzałem starych znajomych, ale zajęci wszyscy i nie mam z kim chodzić po okolicy... Zrobiłem wiele zdjęć w mieście, ale chciałbym mieć też jakieś swoje, a dzisiaj wyjeżdżam - dodał. Chętnie przystałam na prośbę starszego pana i wykonałam dla niego parę ujęć na tle rozświetlonego sitowia. - Już dzisiaj będą wiele kilometrów stąd, bo pojadą ze mną do domu, do Wrocławia - powiedział, gdy zrobiłam zdjęcia.
- Trzydzieści lat... To wiele musiało się zmienić w Szczecinku - zagadnęłam mimochodem, oddając mu aparat. Sama widziałam jak co nieco zmieniło się w okolicy na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat, bo od tylu mniej więcej dość regularnie zaglądałam do rodzinnego miasta Lubego. Wiem jak zmieniły się Katowice odkąd z nich wyjechałam. A trzydzieści lat? To przecież tyle, co ja chodzę po tym świecie...
- O tak, bardzo dużo - przyznał starszy pan z uśmiechem. - ...ale na dobre. Bo we Wrocławiu, wie pani, to zmieniło się na gorsze, teraz to już nawet parki zabudowują. Jak zabudowywali pustki to było dobre, ale teraz... To tylko o kasę chodzi - westchnął ze smutkiem, pakując aparat do torby. W końcu pożegnał się ze mną i ruszył w dalszą drogę. Ja zaś zostałam, obracając w myślach jego ostatnie słowa, by móc zapamiętać to spotkanie jak najlepiej. Aż przypomniało mi się, że w sumie we Wrocławiu też już mnie nie było z dziesięć lat...

Nie do wiary!

29 września 2018, sobota
trzy ćwierci na siódmą wieczór

Ostatnio niezbyt często zdarza nam się korzystać z komunikacji miejskiej. Szczecinek nie jest aż tak rozległym miastem, a przynajmniej - nie mieszkamy aż tak daleko od Teściów. Wystarczająco jednak, by utrzymywać ze sobą bardzo przyjazne stosunki. Spacer do Dziadków zajmuje nam zwykle koło godziny, bo w piękną pogodę nie ma sensu się spieszyć. Czasem nawet dłużej, biorąc pod uwagę, że Kitka bardzo lubi spać w wózku, gdy przyjemnie buja ją na wertepach. Zwykle też wracamy na piechotę. Dzięki temu w ciągu dnia robimy zdrowe siedem kilometrów spacer.

Dziś jednak zasiedzieliśmy się u rodziców Lubego i postanowiliśmy wrócić autobusem. Zagadywaliśmy Kitkę, by nam nie zasnęła po drodze, obserwując mimochodem mijane ulice.
Przejeżdżaliśmy akurat jedną z głównych arterii, przy której, po obu stronach, mieszczą się sklepy różnej maści. Okna jednego z lokali, znajdującego się już niemal na wylocie ulicy, oklejone zostały krzykliwą informacją - do wynajęcia. Luby przez dłuższą chwilę bardzo intensywnie się mu przyglądał. Autobus ruszył z przystanku, a on wciąż się wpatrywał w oklejoną witrynę. Zaintrygowana zapytałam w końcu:
- Co jest?
- A nie... - mruknął, odrywając wreszcie wzrok od budynku. - Myślałem, że zamknęli sklep z dewocjonaliami. Aż nie chciało mi się wierzyć! - dodał.
- Dewocjonalia? - zapytałam z lekko kpiącym uśmiechem na ustach. - I wierzyć... - dodałam, zawieszając głos na ostatnim słowie. Luby popatrzył na mnie, po czym roześmiał się serdecznie, gdy dotarła do niego gra słów i znaczeń:
- Ahaha, mi nie chciało się! - dokończył.