Kartki chronologicznie

Podróż od Kresa do Kresa przez czas i przestrzeń

10 grudnia 2010,
trzy ćwierci na ósmą wieczorem

Za oknem panowała już bezsprzecznie atramentowa ciemność, raz na jakiś czas rozpraszana pomarańczowym blaskiem latarń, odbijanym od śniegu, który pokrywał grubą warstwą mijany krajobraz. Jeśli w Gdańsku dopiero, co zaczęło sypać, koło Torunia podkłady były pokryte warstewką białego puchu, w okolicy Zgierza warstwa śniegu zrównała się z wypolerowaną stalą torów, tak za Radomskiem wyraźnie było widać które tory nie były w użytku. Gdyby napadało jeszcze kilkanaście centymetrów śniegu, trudno byłoby w równej, białej pokrywie odnaleźć nieużywane torowiska.

Nim pociąg dotarł do Bydgoszczy skończyłam przygodę z „Wskrzesicielem”, Seana Stewarta. Czy to pech, czy szczęście, ale ostatnio trafiały mi się wyjątkowo filozoficzne książki. „Błogosławiony wiek”, Tomasza Piątka okazał się bardzo głęboką lekturą o życiu i Kosmosie. Tak samo „Wskrzesiciel”. I w obu - jakoś mimochodem, nienachalnie i ledwo widocznie, niby wąż w gęstwinie - przemykały się między stronicami rozmyślania o śmierci.

Bez większego zainteresowania obserwowałam współpasażerów, którzy zajęci byli swoimi sprawami. Zajmowali się tym, czym zwykle zajmują się ludzie w pociągach. Spali. Czytali kolorowe brukowce. Albo uczyli się do zaliczenia z prawa cywilnego – to tylko luźne przypuszczenie, które wysnułam po przeczytaniu tytułu na lakierowanej, jadowicie zielonej okładce opasłego tomu Kodeksu Prawa Cywilnego. Co prawda właściciel tegoż, przystojny młody człowiek o ciemnych włosach i oczach barwy starego złota, wiele czasu i uwagi poświęcał kserowanemu fragmentowi książki. Jakiej? Nie mam pojęcia. Młodzian wysiadł w Łodzi. Na chwilę miejsce naprzeciwko mnie opustoszało, ale tylko na chwilę.

Miejsce złotookiego młodzieńca zajął inny młody człowiek, choć na ile byłam w stanie ocenić – o kilka lat starszy ode mnie, czyli mniej więcej koło trzydziestki. Po zdjęciu z siebie wierzchniego okrycia i zarzuceniu na półkę bagażu, rozsiadł się przede mną. Oddzielił się od świata zestawem słuchawkowym komórki oraz książką. Tom miał dziwnie znajomy wygląd. Chwilę zajęło mi skojarzenie, co to za lektura, aż wreszcie doznałam olśnienia! „Północna granica”, Feliksa W. Kresa, wydanie pierwsze! Jak dawno miałam w ręku ten tom „Księgi Całości”? Hm… Kiedy to było? Koniec gimnazjum zapewne, pewnie tuż po tym jak skończyłam czytać sagę o Wiedźminie, Andrzeja Sapkowskiego. Czyli niewątpliwie rok 2003, ponieważ jeszcze na początku liceum czytałam „Księgę Całości” i przy okazji wpakowałam się w omawianie „Pani Dobrego Znaku” mojemu profesorowi polskiego.

Jak do tego doszło? A, w bardzo prosty sposób. Najpierw zostałam wywołana do odpowiedzi. Usiadłam naprzeciwko psora przy jego biurku – taki autorski sposób odpytywania, żaden inny psor nie pozwalał byśmy siedzieli przy odpowiedzi. Większość kazała nam stać – albo w ławce, albo tuż przy biurku. Ale siedzieć? A skądże! Psor B. był jednak wielce uprzejmym człowiekiem i traktował uczniów jak ludzi, w ograniczonym zakresie, ale jednak. Więc usiadłam. Podałam zeszyt profesorowi, żeby sobie mógł go obejrzeć. Wtedy chyba jeszcze nie miałam zdjęcia kolegi na okładce – bo to zupełnie inna historia, ani cytatów z wierszy Jacka Kaczmarskiego (z tego co pamiętam to był tam np. fragment z utworu „Ci wszyscy ludzie”, „Pan Kmicic”, „Lalka”, i coś jeszcze. Na innej okładce – chyba właśnie tej ze zdjęciem kumpla, był pełny tekst „Postmodernizmu”, oczywiście autorstwa J. Kaczmarskiego – „Wszystko wolno! hulaj dusza! / Do niczego się nie zmuszaj! / Niczym się nie przejmuj za nic! / Nie wyznaczaj sobie granic! ” etc. Chyba wciąż potrafiłabym wyrecytować całość.)

Wrócę jednak ad rem!, psor wziął zeszyt, obejrzał a potem skupił przenikliwe spojrzenie jasnoniebieskich oczu na mnie. Dokładniej to na moim wisiorku, który za tło miał czerwono-czarno-białe pasy mojego golfa; więc raczej był słabo widoczny.
- Co ty masz na tym łańcuszku? – zapytał w końcu profesor, zmarszczywszy brwi.
- Smoka – odparłam z prostotą i zgodnie z prawdą.

Rzeczywiście w połowie września weszłam w posiadanie żelaznego smoka z rozpostartymi skrzydłami i głową zwróconą w lewo (tzn. dla patrzącego w prawo). Wówczas jeszcze posiadał trójkątnie zakończony ogon, który nieszczęśliwie się ułamał w okolicy następnej Wielkanocy, gdy upadł mi na podłogę w pokoju. Zabawne jest to, że pewnego dnia, niedługo po tym jak go zakupiłam, spadł mi na beton ulicy, kiedy einfachowe zapięcie puściło – absolutnie nic mu się nie stało.

W każdym razie, żelaznego smoka zdobyłam za całe trzy złote w odpustową niedzielę. Dlaczego żelaznego? Cóż, pozostałe sprzedawane na tym straganie – również za niebywałą cenę trzech złotych – były posrebrzane, ten jeden zaś niczego nie udawał i był po prostu żelazny. Jedyny w swoim rodzaju, nic więc dziwnego, że postanowiłam go mieć. Ja! Ktoś kto niespecjalnie lubi biżuterię, przez co Luby ma czasem spore problemy z wyborem prezentu dla mnie. Ciągle utyskuje na fakt, że nigdy nie przekułam uszu (i w żadnym wypadku nie mam już zamiaru). Ale zdaje się znów odjechałam od tematu… Powiedziałam więc profesorowi, zgodnie z prawdą, że na wisiorku mam smoka.

- Smoka – powtórzył profesor niechętnie. – A wiesz czego symbolem jest smok?
- W chińskiej kulturze symbolizuje mądrość… - zaczęłam, nieco speszona, bo nie bardzo wiedziałam do czego dążył nauczyciel. Poza tym smok na moim wisiorku był jak najbardziej europejskiej urody, więc tak jakby - zupełnie świadomie - się rozjechałam między symboliką a przedstawieniem.
- Ale żyjemy w kulturze europejskiej, chrześcijańskiej, tutaj smok jest symbolem diabła – zauważył chłodno.
- No, tak… Ale ja to się w sumie fantastyką interesuję i tam są różne rodzaje smoków.
- Fantastyką? – zapytał uważnie.
- Tak. RPG też trochę, to znaczy... Graniem w odgrywanie. Gram ze znajomymi na forum internetowym, tam jest takie miasto, Narilvatar, i każdy odgrywa swoją postać, i tak tworzy się większa historia. Poza tym sporo czytam – dodałam mimochodem, nie przeczuwając katastrofy.
- A jaką teraz książkę czytasz? – "Pięknie! Po prostu cudownie..." – pomyślałam, czując jak moje jestestwo przeszywa chłód. Jakoś tak głupio kłamać w żywe oczy, ale jak tu opisać czytaną właśnie lekturę, żeby nie upewnić nauczyciela w przekonaniu, że jestem wyznawcą szatana, a fantastyka to mrok, zło i precelki?
- „Panią Dobrego Znaku”, Feliksa W. Kresa - odpowiedziałam w końcu, bo przecież nie mogłam milczeć aż do dzwonka. - To jest kolejny tom z cyklu „Księga całości”. Akcja dzieje się w świecie, który nazywa się Szerer. I nad tym światem panuje Szerń, ślepa moc, składająca się z jasnych i ciemnych wstęg, która nadała inteligencję ludziom, kotom i sępom… - Cóż, ratując się przed całkowitym upadkiem, zaczęłam opowiadać o świecie przedstawionym, byle tylko nie zdradzić fabuły czytanej książki. 
Profesor jednak w końcu się zmitygował, albo po prostu przypomniał sobie, że jeszcze cała lekcja przed nami i nie może spędzić całego dnia na słuchaniu o Szererze, więc przerwał mi w pół zdania:
- No, dobrze, ale wróćmy do odpytywania. Opowiedz o motywie śmierci w Średniowieczu.

Nie pamiętam jaką ostatecznie ocenę dostałam, ale chyba nie poszło najgorzej (pewnie jakaś państwówka, może nawet czwórka). Żeby było zabawniej, z tematu śmierci w Średniowieczu byłam pytana jeszcze dwukrotnie na lekcjach polskiego – podczas powtórki z epoki oraz w klasie maturalnej podczas wielotygodniowej powtórki przed maturą.

Chyba nic dziwnego, że moim tematem maturalnym było „Motyw śmierci w literaturze i malarstwie. Omów na wybranych przykładach”? To było przeznaczenie! Zresztą za prezentację maturalną dostałam 100%, nie jestem pewna dokładnie za co, bo ledwo pamiętam, co mówiłam. A tak wysoka nota była dla mnie radosnym zaskoczeniem. Jedynie co wiem, to że podeszłam do tematu bardzo przemyślnie, bo zamiast się rozwodzić o różnych rodzajach śmierci od bohaterskiej po samobójczą, po prostu omówiłam antropomorficzną personifikację śmierci od średniowiecza ("Rozmowa Mistrza Polikarpa ze Śmiercią", anonim; "Trzy okresy życia kobiety i Śmierć" – H. Baldung) przez barok ("Napis na statuę, abo na obraz śmierci" – S. Sęp Szarzyński, "Alegoria marności świata", J. de Valdes Leal), Młodą Polskę ("O! Przyjdź" – S. Korab Brzozowski, "Tanathos", J. Malczewski) po współczesność ("Mort", T. Pratchett). Jak widać – nie wysiliłam się zbytnio jeśli chodzi o materiał źródłowy, ale za to zrobiłam ją samodzielnie i spędziłam nawet parę godzin w czytelni Biblioteki Śląskiej. I przy ostatnim pytaniu od mojego profesora musiałam je delikatnie sprostować, ponieważ profesor źle zrozumiał jeden z wniosków prezentacji – który brzmiał, że dawniej przedstawienie śmierci miało przerażać, a obecnie może być tematem żartów. Nauczyciel chyba sądził, że chodziło mi w ogóle o podejście współczesnych ludzi do śmierci, a nie - współczesnej sztuki.

Hm, tylko że zaczynając ten wpis wcale nie miałam zamiaru omawiać ani mojej przygody przy odpowiedzi z polskiego, ani tym bardziej maturalnej prezentacji. Wróćmy do początkowo omawianej sytuacji - pociąg relacji Gdynia-Katowice, jakiś czas po opuszczeniu Łodzi Widzew.

Rzecz w tym, że w pewnym momencie młody człowiek odłożył na bok „Północną granicę”, a mnie zaczęło coraz bardziej korcić, żeby porozmawiać z nim na temat książki i w ogóle dowiedzieć się, czy to zwykły przypadek, czy faktycznie lubi fantastykę. Po chwili wreszcie przełamałam nieśmiałość, zgniotłam w ręce i okruszki wsadziłam do kieszeni, po czym odważnie zapytałam – bez owijania w bawełnę: czy lubi pan fantastykę?

Rozmowa nie wiedzieć kiedy, stała się zupełnie luźna, przeszliśmy na „ty” i dowiedziałam się, że to nie pierwsza fantastyka, którą czytał. Dowiedziałam się, że wszystko zaczęło się od Conana Barbarzyńcy i że ma w domu wszystkie siedemdziesiąt dwa tomy (jeśli dobrze zapamiętałam liczbę). Poza tym wracał od znajomych z Łodzi, których poznał grając w Lineage. Że co prawda już nie gra, bo po kilku latach mu się znudziło, ale znajomości pozostały, i że któryś z nich polecił mu Kresa do przeczytania. Że zwykle jeździ do nich tam autem pożyczanym od kumpla, który ma warsztat, ale jak jest zima to wybiera pociąg, bo przynajmniej nie musi się obawiać, że gdzieś utknie w korku. Opowiedział mi, jak to pod Siewierzem, stał kilka godzin, bo tiry zatarasowały wjazd na górkę. Nie dały radę wjechać na szczyt, a nie mogły też się wycofać, bo za nimi ciągnął się już wielokilometrowy korek. I od tej pory, mówił, że już nigdy w zimie nie wybierał się na wyjazdy autem. Stwierdził, że pociągi są zdecydowanie mniej zawodne w tej kwestii. Mimo wszystko.

Do tego jeszcze opowiedział mi – chyba w odpowiedzi na to, że przyznałam się iż wracam od chłopaka, że w sumie to miał dziewczynę w Tarnowie, ale po jakimś czasie zrezygnowali, bo im się jeździć do siebie nie chciało. I że teraz, to on od pół roku jest już z inną, miejscową panną. Przy okazji dowiedziałam się, że jeździ wózkiem widłowym po jednym z wielu hipermarketów. I nie jest z tego faktu szczególnie dumny, ani usatysfakcjonowany, ale z kumplem ma już pomysł na własną działalność gospodarczą. Mam nadzieję, że mu się uda, bo w sumie miły był z niego facet.

Wysiadaliśmy w tym samym miejscu, czyli na końcowej stacji, którą akurat były Katowice. Zanim pociąg wtoczył się na stację, uprzedziłam Pawła (bo powiedzmy, że tak miał na imię), że plac Wilhelma Szewczyka został już zamknięty dla autobusów i wszystkiego innego, więc pewnie przejście przez dworzec nie wchodziło w grę. Zresztą byłam mądra tylko dlatego, że mam manię sprawdzania wszystkiego kilka razy i wolałam przed wyjazdem z Wrzeszcza sprawdzić jak będzie wyglądał mój powrót z centrum na dzielnicę. Dzięki temu wiedziałam o zamknięciu placu i przeniesieniu mojego przystanku spod dworca na Rynek i na aleję Korfantego.

Paweł był wielce uradowany, że się podzieliłam tą informacją, ale zaraz po tym się zamyślił, bo nie był pewien czy jest w stanie trafić na ulicę 3 Maja, skąd miał tramwaj do siebie (konkretniej do sąsiedniego miasta, biedaczek). Zaoferowałam pomoc, zwłaszcza, że i tak szliśmy w tym samym kierunku. Pokazałam mu proste wyjście na ulicę Konopnickiej, wskazałam pięknie odnowiony kinoteatr Rialto, o którym też chwilę rozmawialiśmy. Stwierdził, że wygląda całkiem nieźle, trochę jak muzeum (sic! Już nie wspominając o tym, że wcześniej w trakcie rozmowy dotknął mnie do żywego sugestią, że pewnie czytuję romanse… phi! Nie obraziłam się na niego tylko dlatego, że go nie znam, przy czym stwierdziłam krótko, że nie, że czytuję głównie fantastykę i kryminały. Poza tym, tak... czytałam romanse, w podstawówce). Po czym przeprowadziłam go przez opustoszałą Dworcową, gdzieś w okolicy Pocztowej przyznał mi się, że absolutnie nie posiada orientacji w terenie (a to podobno kobiety się gubią!), zwłaszcza w Katowicach. Dziwne, ja się tam w nich doskonale znajduję. A jak ktoś mi da mapę do ręki to może i w obcym miejscu bym sobie dała radę (tak zresztą ostatnio radziłam sobie w Silesii CC, żeby nie błąkać się po tym sklepowym molochu bez ładu i składu, tylko bezbłędnie odnajdywać sklepy, które mi były akurat potrzebne). Wreszcie wyszliśmy na Rynek, a Paweł zauważył na przystanku „swój” tramwaj. Pożegnaliśmy się serdecznym uściskiem dłoni, bez złudnych nadziei na ponowne spotkanie. On pobiegł na tramwaj i zdążył, a ja smętnie spojrzałam na wyświetlacz komórki. Oczywiście miałam masę czasu do autobusu, mniej więcej dwadzieścia minut. Gdyby pociąg przyjechał punktualnie, a nie z pięciominutowym opóźnieniem, zdążyłabym na wcześniejszy transport. Pocieszałam się jednak, że co pięć minut to nie dwieście czterdzieści (czym mógł się pochwalić pociąg z Bielska-Białej do Gdyni, kiedy wjeżdżał na stację Gdańsk Wrzeszcz), więc nie było jeszcze tak źle.

Ostatecznie usiadłam na pustym przystanku przy alei Korfantego i wpatrując się w świetlisty napis „Fenix” i podświetlony, okrągły szyld oznajmiający obecność czynnego 24h/dobę bankomatu BZ WBK po drugiej stronie, zajadając się ostatnią bułką, jaka mi została w zaimprowizowanym chlebaku z małej empikowskiej reklamówki, oczekiwałam cierpliwie na „mój” autobus, którego suma cyfr to 17.

Nie wiedzieć czemu, kiedy opowiedziałam o tej przyjemnej rozmowie z Pawłem memu Lubemu, ten wydawał się odrobinę zazdrosny. Ale to pewnie tak bardziej dla zasady i pozorów niż dlatego, że miałby jakiś powód (bo rozumiem, że można być zazdrosnym, ale to jeszcze trzeba mieć powód...)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz