Kartki chronologicznie

Ciekawiej niż w domu

 22 listopada 2010, poniedziałek
trzy ćwierci na piątą po południu.

Dziś mijał termin zwrotu książek z MBP, filia nr 30 z oddziałami literatury fantastyczno-naukowej. Chcąc nie chcąc, ale bardziej chcąc niż nie chcąc, poszłam spacerowym krokiem ku południowej części Śródmieścia. Lubię tę część miasta. Brukowane ulice i chodniki, co rusz odnawiane kamienice i monumentalne budowle modernistyczne z międzywojnia. Miejsce pełne magii.
Przechodziłam nieopodal gmachu Sejmu Śląskiego, pardon – Śląskiego Urzędu Wojewódzkiego. Nieodmiennie zachwycam się jego klasycystycznym kształtem, rozmachem i dostojeństwem. A kiedy przypomnę sobie, że miałam zaszczyt gościć w progach tego zacnego budynku, to na samo wspomnienie robi mi się miło. Zwłaszcza, że miałam przyjemność zasiadania przez pewien czas w Marmurowej Sali, tej właśnie na której wzorowano salę Sejmu RP. Później zaś, gdy opuszczałam już gościnne mury Sejmu Śląskiego, nie odpuściłam sobie tej przyjemności i zamiast wymknąć się cichaczem, zeszłam po marmurowych schodach pokrytych czerwonym kobiercem i wyszłam głównymi drzwiami. Niezapomniane przeżycie. Przez ułamek sekundy poczułam się niczym Bardzo Ważna Osoba.

Wrócę jednak ze słonecznych wspomnień do listopada zroszonego chłodną mżawką. Weszłam w ulicę Rybnicką, nie poświęciwszy tym razem wielkiej uwagi budynkom po obu jej stronach. Akurat byłam zajęta rozmową telefoniczną, ale to taki tam wtręt na marginesie. W każdym razie, już po chwili wspinałam się po schodach w budynku bibliotecznym. Za kontuarem nie było żadnej z bibliotekarek, więc raźnym krokiem weszłam między regały.

Nie macie pojęcia jakim dla mnie zaskoczeniem było, kiedy dowiedziałam się, że niektóre z bibliotek nie przewidują takiej możliwości, jak wyżej opisana. Osobiście nie wyobrażam sobie, jak niby miałabym korzystać z księgozbioru nie mogąc nawet obejrzeć zgromadzonego na półkach zasobu?* Mówią, żeby nie oceniać książek po okładkach, ale w bibliotece, gdzie nawet okładki nie jest mi dane obejrzeć, po czym mam poznać, że książka mnie zainteresuje? Po opisie bibliograficznym na karcie w katalogu?! Oburzające. Mogę się póki co cieszyć, że te filie MBP, do których jestem zapisana nie mają zakazu buszowania między regałami. To byłoby naprawdę przykre.

*Co prawda zasób to mają archiwa, zaś biblioteki zbiory, ale chyba zostanie mi to wybaczone?

Ponieważ już dwukrotnie byłam w bibliotece nr 30. i miałam okazję poznać rozkład działów, tak też doskonale wiedziałam, gdzie stoją regały z fantastyką. Bardzo dużo regałów z jeszcze większą ilością fantastyki. Poza mną, wśród półek, przechadzały się cztery dziewczyny, które po krótkim rzucie oka oceniłabym na przełom podstawówki i gimnazjum, ewentualnie bardziej gimnazjum niż podstawówka. Raczej nie wyżej. Zachowywały się dość głośno, co początkowo mnie irytowało, ale w końcu to nie czytelnia. Przymknęłam na to oko. Za to muszę przyznać, że nie dało się ich nie słuchać. Kiedy rozglądałam się po półkach, dochodziły do mnie strzępki ich rozmów:

- O! ... Rybnicka, mieszkam na Rybnickiej! To o mnie!
- Zobacz - „Inni”.
- To o nas! Jesteśmy inne!

Chwilę później:
- Kto napisał Krzyżaków?
- Sienkiewicz, Henryk.
- Mam ich!
- W miękkiej okładce?
- Nie.
- To nie chcę.

Nagle odezwał się telefon jednej z dziewcząt:
- Cześć, mamo. Jestem w bibliotece z... (tu padły imiona).
- Mnie nie wymieniaj! – mówi jedna z wymienionych. – Jestem tu incognito.
- ...Nie chcę jeszcze wracać do domu ...W bibliotece jest ciekawiej niż w domu. Dobrze. Z przykrością muszę stwierdzić, że mam tylko trzydzieści złotych. – Po chwili rozmowa telefoniczna dobiegła końca, a dziewczyna zwróciła się do koleżanek z tekstem: – Moja mama mówi tak cicho, że musiałam przełączyć na głośno mówiący!

Później dziewczęta usiadły na podłodze między regałami i każda zaczęła czytać książkę, którą miała w ręku. Któraś z nich, wnioskując z tego, co czytała, jednak wzięła "Krzyżaków". W każdym razie – czytały na głos. Sądzę, że sobie przeszkadzały, a z drugiej strony żadna nie chciała ustąpić, więc może jednak dobrze się bawiły przy okazji.

Ostatecznie, trochę niechętnie – bo cóż jeszcze ciekawego mogłabym się dowiedzieć zostając dłużej w owej bibliotece (w której rzeczywiście wydawało się, że jest ciekawiej niż w domu) – poszłam z wybranymi książkami do kontuaru, za którym stały aż dwie bibliotekarki. Wcześniej nie było żadnej.
- Wie pani, że to jest drugi tom? – zapytała jedna z nich, odbierając ode mnie „Niech żyje Polska! Hura!”.
- Tak, ale czytałam pierwszy – odpowiedziałam, nie informując kobiety przy okazji, że to chyba i tak nie ma znaczenia skoro to zbiór opowiadań. – Czy tutaj można przedłużać termin zwrotu?
- Ależ naturalnie, lubimy przedłużać! – Bibliotekarka uśmiechnęła się, zapewne nie rozumiejąc skąd u mnie tak dziwaczne pytanie. Cóż, w mojej macierzystej bibliotece (że się tak wyrażę) bywają książki, których terminu zwrotu się nie przedłuża, zwykle są to najbardziej poczytne lektury. Ale cieszę się, że na Rybnickiej tego nie praktykują, dzięki temu mogę mieć w domu opowiadania Teda Chianga przez kolejny miesiąc.

Nad czarką herbaty

24 kwietnia 2010, sobota
trzy ćwierci na czwartą po południu.


Na miejsce spotkania dotarłam niecały kwadrans przed czasem. Przed ostrym słońcem ukryłam się w cieniu parasola umieszczonego w ogródku małego punktu gastronomicznego. Miałam z tamtego miejsca dobry widok na zegar umieszczony nad wejściem dworca. Dobry widok to może przesada, ponieważ zegar widziałam w prześwicie między ukwieconymi gałęziami rozłożystego krzewu, rosnącego na wysepce.

Lucyferia także przyszła odrobinę za wcześnie. Po skomentowaniu niezwykle uroczej i ciepłej pogody, ruszyłyśmy do miejsca, w którym jeszcze nie byłam. Kiedyś chciałam zaprowadzić tam kilkoro przyjaciół, niestety nie potrafiłam go znaleźć, pomimo tego, że wcześniej sprawdzałam na mapie, gdzie było usytuowane. Następnym razem, kiedy zechcę kogoś tam zabrać już nie powinnam zabłądzić.

"Fanaberia", bo tak nazywa się lokal, do którego zaprowadziła mnie przyjaciółka, to intrygująca herbaciarnia. Ludzi praktycznie w ogóle nie było. Rozejrzałyśmy się po salach, tworzących "Fanaberię". Ostatecznie wybrałyśmy jasno oświetlony podest z trzema stolikami. To było dość niezwykłe, ponieważ cała "Fanaberia" znajduje się w podziemiach śródmiejskiej kamienicy. Natomiast podest, choć także znajduje się pod poziomem ulicy, to jednak "wystaje" przed budynek. Od góry został ograniczony szklanym dachem. Jednak na tym nie kończyła się niezwykłość miejsca!

Podest wyłożony został miękkimi dywanami o orientalnych wzorach, także ściany były miękkie ze względu na gąbkę, która je pokrywała, a została umiejętnie zakryta różnobarwnymi i wzorzystymi tkaninami. Natomiast wokół niskich stoliczków leżało sporo kolorowych poduszek, a goście mogli zasiąść na niedużych, okrągłych, obitych bordowym aksamitem siedziskach, które z braku innego słowa, określiłabym mianem - pufa. Chociaż przypominały raczej okrągłe poduszki na desce. Zanim jednak weszłyśmy do tej orientalnej komnaty zdjęłyśmy kurtki i buty.

Umościłyśmy się w zacisznym kątku, każda zajmując miejsce na swój sposób. Usiadłam bokiem, zginając delikatnie nogi w kolanach. Chciało mi się śmiać. Paradne! Jeszcze dzień wcześniej rozmyślałam przed snem, czy są restauracje, w których spożywa się posiłki leżąc, jak to czyniono w odległych od teraźniejszości czasach. A tu taka niespodzianka!

- Znam ten cytat – powiedziałam Lucyferii, po przeczytaniu wstępu do obszernego menu. – Czytałam tę książkę, jest krótka, ale bardzo interesująca - wyjaśniłam.
Książka, z której właściciele "Fanaberii" zaczerpnęli cytat, otwierających tamtejszą kartę to "Księga herbaty", Okakury Kakuzo. Czytałam ją przy okazji studiów nad dziewiętnastowieczną historią Polski.
- Zamów pierwsza – stwierdziła przyjaciółka.
- Dobrze, ale to trochę potrwa – uśmiechnęłam się delikatnie znad karty, którą zaczęłam uważnie studiować. A było, co czytać... ponad 80. propozycji wszystkich kolorów herbat i najróżniejszych mieszanek, o ile nie więcej. – O! Mają tutaj gyokuro,... najlepsza herbata w Cesarstwie – dodałam zamyślona. Przypomniało mi się, jak podczas jednej z sesji Legendy Pięciu Kręgów moja postać dostąpiła zaszczytu picia gyokuro. Lucyferia wówczas stwierdziła, że ten gatunek herbaty nie przypadł jej do gustu, dlatego też wybrałam inną. Ale postanowiłam w duchu, że kiedyś wybiorę się do tej herbaciarni ponownie i skosztuję Drogocennej Rosy.

Jeszcze jeden drobiazg zachwycił mnie w owej niezwykłej herbaciarni. Otóż czarki imitowały kształtem muszle, i nie posiadały płaskiego dna, dlatego też posiadały specjalnie wyprofilowane, drewniane podstawki.

Czas mijał nam niezauważenie podczas delektowania się herbatami. Rozmowa płynęła swobodnie, niewymuszonym nurtem. W międzyczasie Lucyferia, zgodnie ze złożoną przed paroma tygodniami obietnicą, wpisała się do mojego pamiętnika. To, trzeba przyznać, dość ascetyczny wpis, ale jednocześnie nie potrzeba mu żadnych ozdobników, czy rysunków... bo w kilku słowach cytatu ukryta została niezwykle ważka treść przyjaźni.

Kiedy przestałyśmy być jedynymi osobami na podeście, a spokojny nurt rozmowy został zaburzony przez rozmowy toczone obok nas, zdecydowałyśmy się na opuszczenie tego gościnnego, bądź, co bądź, miejsca. Nie był to bynajmniej koniec spotkania. Postanowiłyśmy skorzystać z utrzymującej się przyjaznej aury i pomimo zbliżającego się nieuchronnie zachodu słońca, wciąż panującej jasności, poszłyśmy na spacer po Śródmieściu. Tak wypadło, że niespiesznym krokiem przeszłyśmy do następnej dzielnicy, oddalonej już nieco od ścisłego centrum, zmierzając w kierunku Doliny Trzech Stawów. Żartowałam, że jak tak dalej pójdzie to Lucyferia odprowadzi mnie aż pod drzwi domu. Jeszcze czas jakiś przyjaciółka dotrzymała mi towarzystwa, podczas oczekiwania na odpowiedni autobus.

Do domów dotarłyśmy prawie, że w tym samym czasie. Ona piechotą, gdyż mieszkała relatywnie niedaleko miejsca, w którym się rozstałyśmy, a ja autobusem – parę kilometrów dalej (teoretycznie też niedaleko, ale tylko jeśli posiada się samochód). A skąd to wiem? Ponieważ miałam wyrzuty sumienia, zostawiając ją samą, poprosiłam by posłała wiadomość, kiedy będzie w domu. Teoretycznie nie miałam się, o co martwić, gdyż to był jej „teren”, ale mimo wszystko... Strzeżonego, i tak dalej.