24 kwietnia 2010, sobota
trzy ćwierci na czwartą po południu.
Na miejsce spotkania dotarłam niecały kwadrans przed czasem. Przed ostrym słońcem ukryłam się w cieniu parasola umieszczonego w ogródku małego punktu gastronomicznego. Miałam z tamtego miejsca dobry widok na zegar umieszczony nad wejściem dworca. Dobry widok to może przesada, ponieważ zegar widziałam w prześwicie między ukwieconymi gałęziami rozłożystego krzewu, rosnącego na wysepce.
Lucyferia także przyszła odrobinę za wcześnie. Po skomentowaniu niezwykle uroczej i ciepłej pogody, ruszyłyśmy do miejsca, w którym jeszcze nie byłam. Kiedyś chciałam zaprowadzić tam kilkoro przyjaciół, niestety nie potrafiłam go znaleźć, pomimo tego, że wcześniej sprawdzałam na mapie, gdzie było usytuowane. Następnym razem, kiedy zechcę kogoś tam zabrać już nie powinnam zabłądzić.
"Fanaberia", bo tak nazywa się lokal, do którego zaprowadziła mnie przyjaciółka, to intrygująca herbaciarnia. Ludzi praktycznie w ogóle nie było. Rozejrzałyśmy się po salach, tworzących "Fanaberię". Ostatecznie wybrałyśmy jasno oświetlony podest z trzema stolikami. To było dość niezwykłe, ponieważ cała "Fanaberia" znajduje się w podziemiach śródmiejskiej kamienicy. Natomiast podest, choć także znajduje się pod poziomem ulicy, to jednak "wystaje" przed budynek. Od góry został ograniczony szklanym dachem. Jednak na tym nie kończyła się niezwykłość miejsca!
Podest wyłożony został miękkimi dywanami o orientalnych wzorach, także ściany były miękkie ze względu na gąbkę, która je pokrywała, a została umiejętnie zakryta różnobarwnymi i wzorzystymi tkaninami. Natomiast wokół niskich stoliczków leżało sporo kolorowych poduszek, a goście mogli zasiąść na niedużych, okrągłych, obitych bordowym aksamitem siedziskach, które z braku innego słowa, określiłabym mianem - pufa. Chociaż przypominały raczej okrągłe poduszki na desce. Zanim jednak weszłyśmy do tej orientalnej komnaty zdjęłyśmy kurtki i buty.
Umościłyśmy się w zacisznym kątku, każda zajmując miejsce na swój sposób. Usiadłam bokiem, zginając delikatnie nogi w kolanach. Chciało mi się śmiać. Paradne! Jeszcze dzień wcześniej rozmyślałam przed snem, czy są restauracje, w których spożywa się posiłki leżąc, jak to czyniono w odległych od teraźniejszości czasach. A tu taka niespodzianka!
- Znam ten cytat – powiedziałam Lucyferii, po przeczytaniu wstępu do obszernego menu. – Czytałam tę książkę, jest krótka, ale bardzo interesująca - wyjaśniłam.
Książka, z której właściciele "Fanaberii" zaczerpnęli cytat, otwierających tamtejszą kartę to "Księga herbaty", Okakury Kakuzo. Czytałam ją przy okazji studiów nad dziewiętnastowieczną historią Polski.
- Zamów pierwsza – stwierdziła przyjaciółka.
- Dobrze, ale to trochę potrwa – uśmiechnęłam się delikatnie znad karty, którą zaczęłam uważnie studiować. A było, co czytać... ponad 80. propozycji wszystkich kolorów herbat i najróżniejszych mieszanek, o ile nie więcej. – O! Mają tutaj gyokuro,... najlepsza herbata w Cesarstwie – dodałam zamyślona. Przypomniało mi się, jak podczas jednej z sesji Legendy Pięciu Kręgów moja postać dostąpiła zaszczytu picia gyokuro. Lucyferia wówczas stwierdziła, że ten gatunek herbaty nie przypadł jej do gustu, dlatego też wybrałam inną. Ale postanowiłam w duchu, że kiedyś wybiorę się do tej herbaciarni ponownie i skosztuję Drogocennej Rosy.
Jeszcze jeden drobiazg zachwycił mnie w owej niezwykłej herbaciarni. Otóż czarki imitowały kształtem muszle, i nie posiadały płaskiego dna, dlatego też posiadały specjalnie wyprofilowane, drewniane podstawki.
Czas mijał nam niezauważenie podczas delektowania się herbatami. Rozmowa płynęła swobodnie, niewymuszonym nurtem. W międzyczasie Lucyferia, zgodnie ze złożoną przed paroma tygodniami obietnicą, wpisała się do mojego pamiętnika. To, trzeba przyznać, dość ascetyczny wpis, ale jednocześnie nie potrzeba mu żadnych ozdobników, czy rysunków... bo w kilku słowach cytatu ukryta została niezwykle ważka treść przyjaźni.
Kiedy przestałyśmy być jedynymi osobami na podeście, a spokojny nurt rozmowy został zaburzony przez rozmowy toczone obok nas, zdecydowałyśmy się na opuszczenie tego gościnnego, bądź, co bądź, miejsca. Nie był to bynajmniej koniec spotkania. Postanowiłyśmy skorzystać z utrzymującej się przyjaznej aury i pomimo zbliżającego się nieuchronnie zachodu słońca, wciąż panującej jasności, poszłyśmy na spacer po Śródmieściu. Tak wypadło, że niespiesznym krokiem przeszłyśmy do następnej dzielnicy, oddalonej już nieco od ścisłego centrum, zmierzając w kierunku Doliny Trzech Stawów. Żartowałam, że jak tak dalej pójdzie to Lucyferia odprowadzi mnie aż pod drzwi domu. Jeszcze czas jakiś przyjaciółka dotrzymała mi towarzystwa, podczas oczekiwania na odpowiedni autobus.
Do domów dotarłyśmy prawie, że w tym samym czasie. Ona piechotą, gdyż mieszkała relatywnie niedaleko miejsca, w którym się rozstałyśmy, a ja autobusem – parę kilometrów dalej (teoretycznie też niedaleko, ale tylko jeśli posiada się samochód). A skąd to wiem? Ponieważ miałam wyrzuty sumienia, zostawiając ją samą, poprosiłam by posłała wiadomość, kiedy będzie w domu. Teoretycznie nie miałam się, o co martwić, gdyż to był jej „teren”, ale mimo wszystko... Strzeżonego, i tak dalej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz