Kartki chronologicznie

Wehikuł czasu

7 listopada 2019, czwartek
trzy ćwierci na trzecią po południu

Słuchawki w uszach, telefon na sercu, ręce w kieszeniach kurtki i można ruszyć na podbój świata. Przede mną słońce zniżało się, kładąc złote błyski na rudych liściach i zielonych igiełkach drzew rosnących w pobliżu ceglanego budynku przychodni. Raźnym krokiem zeszłam po schodach, prowadzących do głównej ulicy. Skręciłam w lewo i już tylko kilkanaście metrów dzieliło mnie od autobusowego przystanku. W tym roku miasto wyremontowało niemal wszystkie; duże wiaty, wygodne ławki i wyraźne wyświetlacze z odliczaniem do najbliższych odjazdów. Zerknęłam jeszcze raz na rozkład jazdy, by upewnić się co do trasy autobusów, które miały przybyć w przeciągu najbliższych pięciu minut. Wszystkie trzy jechały dokładnie tam, gdzie chciałam.

Najpierw przyjechał nowoczesny, ekologiczny autobus jeżdżący na prąd. Po mieście pomykało już kilka takich egzemplarzy. Naprawdę bajeranckie, nawet mają gniazdka USB. Tylko krzesełka mało wygodne, twarde i śliskie. Można jednak przeżyć. Zresztą, po co narzekać? Kiedy komunikacja jest darmowa! 
Zignorowałam jednak ten autobus, ponieważ na tę linię czekało więcej podróżnych. Skoro nie muszę się tłoczyć, to wskoczyłam do drugiego, który właśnie nadjechał. Kilkanaście metrów dalej widziałam, że zbliża się i ostatni z tej trójki - znów nowoczesny. Mój zaś był stary, wyświechtany dość, z krzesłami obitymi wysiedzianą i poprzecieraną materią. A do tego był praktycznie pusty, więc idealny. 

Rozsiadłam się na miejscu tuż za drugimi drzwiami, oddzielona od wszystkiego - a zwłaszcza od drzwi - szybą. Wehikuł ruszył, a mnie naszła nagła myśl, że - dawno nie jechałam autobusem. To znaczy zdarzało mi się ostatnio, nawet parę razy. Nawet na dość długie odległości, jak na możliwości tak niedużego miasta - to wręcz z jednego końca miasta na drugi. Całe piętnaście minut w autobusie! Szok! Na piechotę od tego punktu A do B, to byłaby niecała godzina.

Odkąd zamieszkałam w Szczecinku omal zapomniałam jak to jest poruszać się po mieście komunikacją miejską. Po pierwsze - całe miasto można obejść na piechotę i nawet człowiek się przy tym specjalnie nie spoci. Chyba, że akurat jest gorąco. Po drugie - mamy samochód. Szok i niedowierzanie. Więc zwykle poruszamy się po mieście samochodem, albo na piechotę przy lepszej pogodzie - zwłaszcza w weekendy. Mimo to... usiąść wygodnie na niewygodnym krzesełku w autobusie. Otworzyć książkę, zatopić się w muzyce. Zapomnieć o świecie. Tęsknię za tym czasem. Ile książek przeczytałam w drodze do szkoły, ile notatek przejrzałam, ile historii wymyśliłam, ile muzyki wysłuchałam. Tego nikt nie zliczy! Chociaż bywały i trudne chwile w komunikacji, zwłaszcza jak jeździło się w przepełnionych wehikułach "na jamochłona" - przyklejona do szyby.

Dawno, dawno temu... w innym świecie i w innym mieście, gdy słońce było bogiem (bo wierzono, że gdzieś tam istnieje ponad chmurami z pary wodnej i dymu), a ja chodziłam do liceum - pardon - jeździłam, doszło do pewnej kuriozalnej sytuacji. W Katowicach, jak niegdyś w wielu innych miastach, bardzo popularną marką autobusów były Ikarus. Ponoć już tam nie jeżdżą, ponoć ostatnie Ikarusy opuściły katowickie drogi z końcem 2016 roku. Ponoć. Na pewno Katowice mają sporo starych autobusów, ale może innych marek. Nie pamiętam już kiedy ostatni raz byłam w Katowicach, może faktycznie to był 2016? Teraz, jeśli już uda mi się trafić w rodzinne strony, częściej jeżdżę tyską komunikacją, która od dawna prezentowała się o wiele młodziej od katowickiej. Ale mniejsza o to. 

W każdym razie, nie pamiętam już dokładnie - kiedy to się wydarzyło. Myślę, że gdzieś w okolicach drugiej klasy liceum. Na pewno poranek był chłodny, bo miało to miejsce późną jesienią. Może mniej więcej w listopadzie, takim jak mamy teraz? Musiało być już po zmianie czasu, bo rano niebo było szare i zimne. Jechałam na ósmą do szkoły, pierwsza tego dnia miała być lekcja fizyki. Pewnie jakoś dziesięć, piętnaście po siódmej wsiadłam do autobusu. Mało powiedzieć wsiadłam, wepchnęłam się razem z niemałym tłumem oczekujących na ten transport. A z każdym kolejnym przystankiem, ludzi tylko przybywało. Pocieszające było to, że musiało być mi ciepło, gdy stałam w gęstniejącym tłumie. Byłam jako ta łyżka w maminym eintopfie* - tak gęsto, że się nie przewróci.

W okolicy Nikiszowca dosiadła się kolejna spora grupa ludzi, kilkoro osób kojarzyłam, bo to byli koledzy z mojej klasy bądź szkoły w ogóle. W każdym razie, autobus z trudem zamknął drzwi. Miał już ruszać, gdy o owe oparło się zbyt wiele pleców i plecaków. Pomimo wyraźnych napisów, by nie opierać się o drzwi! Zakaz nie był, jak się miało okazać, bezpodstawny. 
Nagle - trach! Dolne zawiasy nie wytrzymały obciążenia. Skrzydła się wyprostowały i odstawały od autobusu na dobrych kilkanaście centymetrów. Kierowca zatrzymał się natychmiast i grzecznie, acz stanowczo wyprosił wszystkich z pojazdu. Po tym, jak wszyscy wysiedli, autobus ruszył do zajezdni. Nie było innego wyjścia, jak znaleźć sobie inny transport. Poszliśmy gromadnie pod kościół św. Anny i tam złapaliśmy "Dwunastkę". Na szczęście nie trafiliśmy na pociąg, to znaczy na zamknięte rogatki między Nikiszowcem a Szopienicami. O, tam jak się miało pecha, to stało się podwójnie! To była trasa towarowa, i zdarzało się, że pociąg zmieniał akurat tory... Czterdzieści węglarek w jedną stronę, i z powrotem... A czasem i jeszcze raz, już po właściwym torze. 

Dzisiaj zdarza mi się czekać na przejeździe kolejowym, by wydostać się z pracy. Mamy bocznicę na terenie zakładu, a ja codziennie widzę przetaczanie wagonów z okien biura. Ale to już zupełnie inna historia.

Odrywam wzrok od pozłacanego nieba, a myśli od wspomnień z innej epoki. Wyjmuję z torby "Wehikuł czasu", może zdołam przeczytać choć ze dwie strony, nim będzie trzeba wysiąść.

*niem./śląski - potrawa jednogarnkowa, w moim domu to była zwykle bardzo gęsta zupa (np. pomidorowa czy krupnik) lub gulasz. Osobiście bardzo lubię dania, których przygotowanie brudzi mało rzeczy. Moje ulubione, zwłaszcza, gdy to moja jest kolej na zmywanie.