Kartki chronologicznie

O RPG, kobietach i o sobie.

31 sierpnia 2003, niedziela.
Dwie ćwierci na ósmą wieczorem.

Jutro pierwszy dzień w nowej szkole. Liceum, jak to dumnie brzmi! Wreszcie wyrwę się z dusznego światka gimnazjum, spośród ludzi, którzy mnie nie cierpią i vice verso. Pyrek na Nowej Gildii zaprasza na forum Narilvatar, gdzie mają dział o bitewniakach. Ciekawe, może warto sprawdzić? Co prawda szkoda, że bitewniaki to taka droga zabawa… ale popatrzeć na figurki choćby z daleka też można.

Zarejestrowałam się na forum. Pod zupełnie innym pseudonimem, niż ten, którego używałam dotychczas. Tak po prostu. Wzięłam pierwsze lepsze imię, które przyszło mi do głowy. Ellaine. Nie pamiętam już, dlaczego przez dwa l, skoro powinno być przez jedno. Nieistotne. Dopiero po latach zdam sobie sprawę z tego, że to nawiązanie do „Ani z Zielonego Wzgórza” i jej odgrywania Elaine, pani z Shallot. To ta scena z przeciekającą łódką. Dziewiętnastowieczny LARP pełną gębą!

Nie minęło dziesięć minut, nie zdążyłam nawet się dobrze przyjrzeć rozkładowi forum. Ledwo udało mi się zlokalizować dział z bitewniakami,… kiedy nagle wyskoczyło okienko z powiadomieniem o otrzymaniu prywatnej wiadomości. Lord Draven. Administrator. Napisał do mnie, mniej więcej w te słowa:
„Hej, Ellaine - masz ładnego nick’a! Będziesz grać w mieście?”
Ale, że jak…? W jakim mieście? Jakie grać!?

Ależ oczywiście, że będę, tylko wyjaśnij proszę, o co chodzi? – odpisałam Dravenowi. Jasne, że mogło to brzmieć inaczej, wiele wody upłynęło. Jednak pierwsza postać, którą grałam przez kolejnych parę lat (lecz nie jedyna, którą wprowadziłam do miasta Narilvatar, pięknego portu położonego na największej z wysp Moonshae na Morzu Mieczy w Zapomnianych Krainach) – powstała dosłownie ad hoc. W końcu trochę tej fantastyki czytałam. Więc bez znajomości świata i RPG w ogóle, stworzenie postaci? co to dla mnie! I tak oto w dzień, w którym zarejestrowałam się na forum Narilvatar, powstała elfka imieniem (a jakże!) – Ellaine.

A bitewniaki? Cóż, rozegrałam jedną bitwę w LOTR'a w sklepie o nazwie "Bard". Ograłam trzynastolatka, samej będąc ze trzy-cztery lata starszą. I w nagrodę dostałam figrukę Uruk-Hai z łukiem. To jedyna pamiątka po mojej krótkiej fascynacji bitewniakami. Parę lat później kolega poznany na forum Narilvatar pomalował mi ją, za co jestem mu ogromnie wdzięczna, bo to naprawdę kawał dobrej roboty.

*

Od tamtego, letniego wieczoru, minęło bez mała 11 lat! Szmat czasu. Chciałoby się rzec – niemal pół życia. Dlaczego o tym w ogóle piszę? Otóż skłonił mnie do wspomnień aktualny Karnawał Blogowy, którego tematem są Kobiety. Pomijam tu kwestię, że nie należę do fandomu.
Na konwencie fantastyki byłam raz, kilka lat temu (chyba z co najmniej dziewięć). I to tylko dlatego, że był organizowany w moim rodzinnym mieście, akurat nie miałam nic do roboty i miałam 10 złotych w kieszeni. Wystarczyło, żeby wejść. No to weszłam. Ludzi było niewielu, więcej organizatorów, niż uczestników. Trafiłam do sali, gdzie był konkurs plastyczny. Narysowałam na zadany temat (kotołaki - łatwizna. Narysowałam moją wersję egipskiej Bastet). Zdobyłam trzecie miejsce. Zgarnęłam nagrodę (trzy pierwsze tomy trzech różnych mang) i wróciłam do domu na kolację. Na tym kończą się moje… A nie, wybaczcie! W zeszłym roku okoliczny Klub Fantastyki zorganizował konwent - wejście było wolne, no to wpadliśmy z Lubym i przyjacielem na prelekcję o starym Świecie Mroku. Nie dowiedzieliśmy się niczego nowego o systemie, ale to nic. Przy okazji Luby zdobył wiedzę o ewentualnych ścieżkach dźwiękowych, które mógłby wykorzystać na sesjach Maga. A, no i kilka lat temu byłam na jubileuszu Śląskiego Klubu Fantastyki, podczas którego zorganizowano spotkanie z Andrzejem Sapkowskim. I to wsjo, jeśli chodzi o mnie i fandom, który w moim pojęciu urasta do jakiegoś mitycznego stwora z głębin... tyle dziwnych rzeczy się o nim słyszy.

Miało być o kobietach w RPG, tak? Od jakiegoś czasu podczytuję sobie to i owo na różnych rpgowych blogach. Bardziej z nudów, niż potrzeby serca (bo cóż można robić po powrocie z pracy, jak akurat nie ma sesji?). I ciągle przewija się tekst o tym, jak niewiele jest kobiet w fandomie. Jaka to nierówność i niesprawiedliwość do tego doprowadziła? Moja odpowiedź: Nie mam bladego pojęcia. I szczerze mnie to dziwi, ponieważ w swoim życiu poznałam całkiem sporo grających dziewczyn (i prowadzących zresztą też, u niektórych miałam nawet zaszczyt zagrać kilka sesji).

Przez 11 lat doświadczenia z RPG, nigdy nie czułam się jak ewenement w świecie gier fabularnych. W żaden sposób nie byłam ani szykanowana, ani wyróżniana z okazji tego, że jestem kobietą. Grałam na dokładnie takich samych zasadach jak wszyscy inni. Po prostu odgrywając postać i doskonale się bawiąc w towarzystwie kolegów i koleżanek. W końcu o to w tym chodzi, czyż nie? O zabawę. Dlaczego ktokolwiek miałby być w niej wyróżniany, traktowany lepiej bądź gorzej, tylko dlatego, że jest lub nie jest kobietą?. Gdyby ktoś mnie traktował inaczej niż pozostałych w drużynie, tylko dlatego, że jestem jedyną dziewczyną w pokoju, to podziękowałabym za taką imprezę.

No, co innego, kiedy przychodzę na sesję prosto z pracy… totalnie wypruta mentalnie i wprost mówię MG, że czuję się paskudnie, ale chcę grać – tylko uprzedzam, że mogę mieć wolniejszy czas reakcji. Ale to zupełnie inna sprawa, bo bycie trochę bardziej zmęczonym po ciężkim dniu pracy może się zdarzyć każdemu, bez względu na wiek i płeć. Czasem nawet i MG nam mówił, że „wiecie, co? źle się czuję, nie mam gotowego scenariusza, macie tutaj piaskownicę – bawcie się”. I jest git. A my się doskonale bawimy odgrywając nasze postacie. Któregoś razu prowadziliśmy tak zażartą dyskusję (wszystko, co mówiliśmy, mówiliśmy jako postaci; żadne tam tematy poboczne), że MG przez ponad godzinę nie miał, co robić. Spokojnie zjadł obiad, wypił piwo i czekał, aż dojdziemy do konsensusu i ruszymy się z miejsca, żeby chociaż mógł nam opisać wygląd ulicy.

*

Spędziłam kilka świetnych lat w mieście Narilvatar, przewinęło się przezeń parę moich postaci, z czego Ellaine była do samego końca (choć w międzyczasie zginęła, ale że to były D&D, więc ją wskrzeszono w świątyni, a co); aż do dnia, gdy forum zostało zamknięte (ponad pięć lat istnienia to i tak niemało). Później dopiero przyszły sesje na żywo. Początki były dla mnie trudne, głównie z powodu chronicznej nieśmiałości, z której wychodzę właśnie dzięki graniu w RPG. Tak czy inaczej, moimi pierwszymi MG w RPG przy stole były kobiety.

Nie zapomnę mojej pierwszej i jedynej (niestety) sesji w systemie Earthdawn. Zresztą to była również moja pierwsza sesja rpg przy stole. Prowadziła moja przyjaciółka z liceum. Poza mną w drużynie był jej Ówczesny Facet oraz Młodszy Brat. Ja: krwawa elfka, mag. Ówczesny Facet: wojownik. Młodszy Brat: złodziejaszek. Efekt? Mag zorganizowała obronę wioski przed zombie, okradła dom ze srebrnych sztućców (zarobiła 144 sztuk srebra) i odsunęła kamienną płytę nagrobną, żeby dostać się do szczątków jakiegoś paskudnego czarnoksiężnika… i tak, obrabowała grób z magicznych artefaktów. Na usprawiedliwienie kolegów mogę rzec tyle, że to była ich pierwsza sesja RPG w ogóle. Ja to chociaż grałam w PBF’y. A oni po prostu chcieli spróbować RPG. 

Z góry uprzedzam, że ten wpis w zasadzie nie dążył do żadnego głębokiego wniosku. Po prostu chciałam się wkręcić w Karnawał (w myśl starej forumowej zasady: nie znam się, ale chętnie się wypowiem) - jako wieloletni gracz RPG, ostatnio bardziej aktywny, uznałam, że dlaczego nie dorzucić kilku słów od siebie? Parę lat temu zyskałam stałą grupę dobrych znajomych, z którymi gramy regularnie. Aktualnie na tapecie mamy Świat Mroku (Mag i Demon). A ja zaczęłam prowadzić InSpectres, jako wprawkę do poważnego Mistrzowania… może w następnym systemie ze Świata Mroku (Technokracja? brzmi dumnie).

*

Tak czy inaczej, oczywiście zdarzało się, że bardzo często byłam jedyną dziewczyną w drużynie. Zwykle jednak jest nas dwie w drużynie, co czasem wystarczy, by rzec, że stanowimy większość (na sesjach Demona drużyna składa się z trzech osób: koleżanka, Luby i ja). A kiedy od ludzi poznanych na innym forum, którzy są spoza mojej najbliższej paczki rpgowej słyszę, że oni to nigdy nie mieli dziewczyny w drużynie, albo że mało jest grających kobiet… To zastanawiam się, gdzie ja żyłam przez te 11 lat, albo gdzie oni żyją… albo dlaczego dziewczyny nie chcą z nimi grać?

*

Z tego miejsca chciałabym pozdrowić wszystkie dziewczyny, które poznałam na Narilvatarze  - z którymi grałam via forum lub również na żywo. Z częścią z niżej wymienionych nadal mam kontakt lub wciąż zdarza się nam razem grać w jednej drużynie (albo pod ich przewodnictwem):

Aislinn, Airesis, Daiva, Eirenn, Hebi, Froggie, Lara, Lev, Rapsodia, Ravenna, Sol, Tordis, Trissy, Turelie, Womanek, Werdandi, Zellas, oraz wiele innych, których przez słabą pamięć nie wymieniłam.

A także pozdrawiam nie mniej drogie dziewczyn z Festiwalu Setsuban (był to ponad dwuletni pbf, którego niestety nie zdołaliśmy zakończyć):

Hanako, Tsuneari, Tomoe, Pao, Rei, Ryosaki, Sayoko, Yukiko, i wiele innych, których nie wymieniłam, nie przez niechęć, lecz krótką pamięć.

Pozdrowienia ślę również dla Ayenn, z którą gram w Maga: Przebudzenie. Dla Cotu, z którą pracuję. Oraz dla Ariestrii, którą miałam okazję niedawno poznać.

*

Fandomie, fandomie… cóż jest tak odpychającego w Tobie, że kobiety nie chcą z Tobą grać?

Przenikanie rzeczywistości

22 marca 2014, sobota,
dwie ćwierci na drugą po południu.


Spotkaliśmy się w okolicy przystanku autobusowego na Orłowskiej. Nowoczesne budownictwo kontrastuje ze starszymi kamienicami po drugiej stronie ulicy. We czwórkę postanowiliśmy zwiedzić opuszczony od paru lat ośrodek zdrowotny. W zeszłe lato chodziliśmy po mieście widmie, które niegdyś służyło żołnierzom Armii Czerwonej, stacjonujących w Polsce do początku lat dziewięćdziesiątych. Dziś pozostało tam tylko parę bloków i szpital oraz zagruzowany pas startowy. Wszystko z wolna pochłania otaczający okolicę las.

Pogoda nie zachęcała do spacerów po plaży, ale lepka szarość pasowała do tego, co mieliśmy zamiar zrobić. Idąc w kierunku morza, minęliśmy, przyczajoną w podwórku jednej z willi przy Orłowskiej, budkę z goframi. Pierwsze gofry tego roku. Nigdy wcześniej jakoś nie zastanawiałam się, kiedy zaczyna się "sezon na gofry"? Ale już parę tygodni temu, kiedy pierwszy raz słońce przygrzało w połowie lutego, a ja radośnie ruszyłam na rolki w kierunku Jelitkowa, jadąc promenadą przy parku Regana i parku Jelitkowskim, czułam zapach smażonych gofrów, unoszący się z mijanych budek.

O ile Miasto Widmo ukryte jest w lesie i trzeba wiedzieć, że gdzieś tam w okolicy się ono znajduje… Choć Google Maps byłoby w stanie wskazać drogę; o tyle ośrodek wypoczynkowy jest doskonale widoczny, stoi nieopodal zwykłych posesji, gdzie ludzie po prostu żyją. Gdyby nie to, że mury ośrodka są wymalowane graffiti od parteru aż po dach, a wszystkie okna zostały pozbawione szyb, można by sądzić, że wciąż funkcjonuje.

Weszliśmy głównym wejściem. Znów na myśl przychodzi Kaczmarski i „Przechadzka z Orfeuszem”. Ostrożnie stawiaj stopy, po ludzkich stąpasz resztkach…
Wybite szyby w każdym oknie. Wyłamane drzwi. Walające się po ziemi fragmenty mebli i boazerii. Portiernia, gdzie niegdyś wisiały klucze. Dwie deski z numerami już odpadły. Pozostały dwie z numerami zaczynającymi się do 2.. i 3.. . W dużej, półokrągłej sali, wychodzącej  na morze – niegdyś stołówce, podłogę pokrywa błyszczący dywan z potłuczonego szkła. Pomieszczenie kuchenne i windy towarowe. Fragment poręczy, jedyna pozostałość po krętych schodach prowadzących do kuchni, poziom niżej. Zapewne schody stały się bogatym łupem złomiarzy.
Osmalony korytarz na parterze. Deski drzwi i resztki połamanych sprzętów wyściełają podłogę. Światło dnia ledwo rozprasza mrok na jego końcu.  Odchodząca płatami od ścian i sufitu, spalona farba. Poszliśmy w głąb korytarza. Skręciliśmy za koleżanką, która poprowadziła nas wprost do piwnicy. Luby wyjął latarkę. Przyjaciel przyświecał sobie latarką z telefonu komórkowego, podobnie koleżanka. Ja zaś, nieprzygotowana do zajęć, szłam pomiędzy nimi.
Zeszliśmy w wilgotną ciemność. Magazynowe pomieszczenia. Spiżarnie pełne roztrzaskanych naczyń. I jeden, jedyny kubek, który samotnie się ostał w całości. Idealny łup w czasach post-apokaliptycznych. Na wagę złota, nieomalże. W innym pomieszczeniu na najwyższej półce spiżarnianego regału – dziwaczny, czarno-biały kształt. Gniazdo? A może ptak zawinięty w pajęczą sieć? Czy też może to pozostałość wylinki Obcego?
Magazyn zapomnianych sprzętów. Rozbite telewizory Neptun, z wnętrznościami wywleczonymi na zewnątrz. Jak po masakrze. Gdzieś pod stopami pozostałość obudowy radia Taraban 3. A więc dlatego radio tarabani?

W piwnicznym mroku niesie się wysoki, przenikliwy, straszny głos. To pewnie koleżanka próbuje nas straszyć swoimi niesamowitymi umiejętnościami dźwiękonaśladowczymi. Wysoki, drażniący uszy dźwięk, podobny do krzyku strzygi, niesie się w ciemności. Gdzieś indziej słychać kroki i głosy innych ludzi, którzy jak i my przyszli pozwiedzać. Przyjaciel w jednym z pomieszczeń znalazł Widelec Zagłady. Luby stwierdził, że wbił się na poziom 2., ponieważ zdobył uzbrojenie.
- A! kto przez to przeszedł!? – krzyknął nagle przyjaciel, zwracając nam uwagę na stare, pokryte już kurzem, malowidło na podłodze. Ogromny pentagram wpisany w okrąg, pełen tajemniczych i niepokojących symboli wewnątrz i dookoła. W ciemności, ledwo rozświetlonej dwoma latarkami, łatwo było przeoczyć ten krąg przywołań, a może pułapkę na demony. – Zobaczcie jak łatwo tego nie zauważyć, przecież nie świecisz sobie pod nogi tylko dookoła, przed siebie – stwierdził Luby. Żadne z nas nie jest demonem, wszyscy przeszliśmy swobodnie. – Ale spójrzcie jakie to musi być stare, nie jest sprzed wczoraj… już prawie nie widać - mówię. Czerwona farba przyblakła, a warstwa kurzu i pyłu niewątpliwie zbierała się w tamtym miejscu z co najmniej rok.
- E, pewnie nie zadziałał na nas, bo był gdzieś przerwany – stwierdził później Luby.

*

Wspinaliśmy się piętro po piętrze. Gdzieś zachowało się łóżko. Gdzie indziej szafa. Jeden nie całkiem rozbity sedes. Parę zawilgłych, pustych formularzy dnia pracy pielęgniarki, rozrzuconych po podłodze, pod gruzami. W łazience, której drzwi zostały naznaczone hasłem „wrota do piekła” - ściana z luksfer, kilka z nich brakuje i widać stalowe liny, które wyznaczały kolejne szeregi. W jednym z pokoi ściany zdobi tapeta w biało-srebrne pasy. W damskiej toalecie zaś kafelki w deseń różowego marmuru.

Za ramą okna, w której jeszcze pozostało kilka odłamków szkła, niezwykły widok, tak nie przystający do miejsca, w którym stoję – las porastający pobliski stok wzgórza, usiany burymi liśćmi. Nagie gałęzie drzew kołyszą się na wietrze, szumiąc o przeszłości. Nagle w tym obrazie pojawia się starsza kobieta w turkusowym płaszczu i ciemnym berecie. Wolnym krokiem idzie wąską ścieżką, liście pod jej butami szeleszczą. Czas się zatrzymał, gdy patrzyłyśmy na siebie.
Kto jest rzeczywisty? Kobieta pośród burych liści? Czy ja wśród zniszczeń?

*

Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy w Gdyni Orłowie wsiedliśmy do modro-żółtej SKM, jadącej w kierunku Głównego Gdańska, pozostawiając za sobą urok ośrodka i wracając do zwyczajności. Zajęliśmy wygodne miejsca stojące w przejściu między dwoma przedziałami. Poza nami stało tam jeszcze ze dwóch, albo trzech mężczyzn. Luby z przyjacielem zaczęli rozmawiać swobodnie na temat kampanii Demon: The Fallen. Ostatnich posunięć postaci, tych odgrywanych przez nas i tych niezależnych. Luby wymieniał znajomych niezależnych bohaterów, z którymi jego postać mogłaby pogadać, albo chcieć coś od nich. W toku rozmowy, padły zupełnie poważnym tonem wypowiedziane przezeń słowa:
- Ciekawe, kiedy Charlie się zorientuje, że traktuję ją jak bankomat ?
Na co przyjaciel i nasz Mistrz Gry w jednej osobie, odparł:
- A kiedy ty zdasz sobie sprawę, że jesteś jej dziwką?
- Wiem, wiem. Nie ma nic za darmo – skwitował Luby.
Miny otaczających nas ludzi były bezcenne. Aż nie chcę wiedzieć, co sobie mogli pomyśleć o nich. Z przyjaciółką niemal dusiłyśmy się z powodu tłumionego wybuchu śmiechu. Trzeba uważać, co się mówi i gdzie się mówi. Zwłaszcza, gdy tak naprawdę nie mówi się o sobie.

Podbój Śródmieścia

 22 października 2010, piątek.
Ćwierć na siódmą rano.

Miałam dzisiaj dzień wolny, jak co piątek w tym semestrze (i paru poprzednich). Jednak nie uchronił mnie ten fakt przed wstaniem o szóstej, dokładniej kwadrans po. Ostatni raz w tym roku musiałam pojechać do biura Archiwum, w którym odbywałam praktyki przez trzy tygodnie na przełomie września i października. Po co tam jechałam? Cóż, polubiłam panią A., jednak to nie jedyny i najważniejszy powód, dla którego ruszyłam się z łóżka o tej barbarzyńskiej porze. Musiałam odebrać Raport z odbytej praktyki zawodowej, który w późniejszym czasie muszę przedłożyć koordynatorowi praktyk na Uczelni. Nic wielkiego, ot świstek papieru. Ale odebrać trzeba, a nawet wypada.

Ranek był chłodny, zresztą nic nadzwyczajnego, ostatecznie październik ma się ku końcowi. Szczęśliwie jednak niebo było przepięknie błękitne, czy też turkusowe, a słońce przeświecało przez rude i żółte liście drzew ozłacając je swym blaskiem. Znów znalazłam się o kwadrans za wcześnie przed Starym Bankiem. Weszłam na dziedziniec przez nieduże drzwi, wycięte w jednym ze skrzydeł bramy, przymknąwszy je za sobą. Swoją drogą, strasznie dużo policyjnych wozów parkowało przed Starym Bankiem, chyba do Nowego przywieźli pieniądze.

Już wewnątrz budynku przysiadłam na oknie półpiętra i sięgnęłam po zbiór esejów Krzysztofa Karwata, zatytułowany: "Ten przeklęty Śląsk". Wypożyczyłam to ze dwa tygodnie temu, ale ponieważ nie wypożyczam książek pojedynczo tylko co najmniej parami, tak najpierw zapoznałam się bliżej z powieścią Doroty Terakowskiej, "Tam gdzie spadają Anioły", a później sięgnęłam po "Ostatnią Sagę", Marcina Mortki (szczęśliwie to nie jest pierwszy tom trylogii, Wikipedia kłamie). Tak więc, teraz przyszła kolej na "Ten przeklęty Śląsk", eseje pouczające, choć przerażające w swej treści. Przynajmniej na razie.

Z jednym z oryginałów Raportu opuściłam Stary Bank pięć minut po ósmej. Słońce wciąż obdarowywało blaskiem Katowice, choć niestety skąpiło już ciepła. Ruszyłam przed siebie z zamiarem zwojowania świata! No, może niecałego, ale przynajmniej tego kawałka, który można obejść piechotą bez potrzeby wsiadania w autobus. Teren do zawojowania więc obejmował, mniej więcej, wyłącznie Śródmieście, które czasem z rozpędu nazywam starówką - co jest oczywistą bzdurą. Katowice nie mają starówki. Katowice to nomen omen Śródmieście, cała reszta została do Katowic dokooptowana (ostatni raz miasto powiększyło się w 1975, a Giszowiec przyłączono w 1960 razem z miastem Szopienice). Zresztą, same Katowice są późniejsze od niektórych katowickich dzielnic. Trochę zabawne to mi się wydaje, wyobraźcie sobie, że w tym miejscu nie ma miasta Katowice, tylko Dąb? Albo Bogucice?

W każdym razie, z powodu posiadania nadmiernej ilości wolnego czasu, przeszłam się lekkim krokiem do stalowo-szklanego wieżowca, w którym mieści się Hotel. Centrum handlowe, gdzie praktycznie wszystkie sklepy są jeszcze pozamykane wydaje się takie ciche i przyjazne. A przynajmniej dla mnie. W tle zaś płynęła z głośników muzyka pop. Postanowiłam pozwiedzać, nacieszyć się ciepłem panującym w budynku i tym niezwykłym spokojem, gdzie wszystko zdaje się jeszcze spać. Wjechałam schodami na pierwsze piętro, gdzie wpadłam na genialny pomysł, że pojadę wyżej jeszcze, żeby sprawdzić, co grają w kinie tam się znajdującym. Zupełnie z głowy mi wypadło, że pracuje tam moja kumpela z grupy.

Na drugie piętro jednak musiałam wejść po ruchomych schodach, ponieważ wbrew swej nazwie były nieruchome. Fakt ten przyjęłam z pewnym rozbawieniem, przypominając sobie równie martwe schody ruchome na katowickim dworcu. Jestem pewna, że kiedyś widziałam jak działają, ale chyba nie miałam wówczas więcej niż pięć lat.
- No, nie mam pytań! - przywitał mnie okrzyk koleżanki, która wyprostowała się za półokrągłą ladą, gdzie umieszczono kasy. Również ucieszyłam się na widok kumpeli. Spędziłam z nią około pół godziny, nie chcąc dłużej przeszkadzać w pracy. Choć szczęśliwie przez te parędziesiąt minut nie miała wiele roboty, więc mogłyśmy spokojnie porozmawiać, o życiu, kosmosie, a przy okazji i o filmach.
- Widziałaś film - Dorian Gray? - pytam, przeglądając ulotki rozłożone na kontuarze. - To na podstawie książki jest, tak?
- Tak. Całkiem ciekawe, polecam.
- Hm... Może najpierw książkę przeczytam? - myślę na głos.
- No, jeśli nie czytałaś, to koniecznie musisz. I przeczytaj ją przed obejrzeniem filmu. Ale ten też zapowiada się ciekawie - mówi, podając mi ulotkę z filmu "Pozwól mi wejść". Nie przepadam za horrorami, więc jeszcze nie wiem, czy się wybiorę. Ale kto wie? Może, ewentualnie?
Z czystej ciekawości zaglądałam, co też kryje się po drugiej stronie kontuaru. Przyuważyłam parę interesujących rzeczy, masę ulotek, telefon stacjonarny...
- A kuszy tam nie masz? - zapytałam. - Na niespokojnych klientów? Wiesz, jak w tych średniowiecznych karczmach. Albo tych w fantastyce.
- Nie, nie mam. Choć to kuszący pomysł...
- Albo wiesz, zamiast kuszy to może takie coś do strzelania zszywkami? - zasugerowałam ze śmiechem. - Jakby się ktoś miał awanturować...
- To wtedy wzywam ochronę - stwierdziła. No tak, ochrona, prawie jak kusza - tylko pewno trudniej schować ich pod ladą.

W końcu jednak postanowiłam ruszyć na dalszy podbój Śródmieścia. Po drodze, przy alei Wojciecha Korfantego, zaopatrzyłam się w prowiant. Ostatecznie lepiej iść na wszelkie boje z pełnym żołądkiem. Jest tam jedna taka przyjemna piekarnia, bardzo tanio nie mają - to fakt, chociaż ceny są porównywalne z cenami wypieków dostępnych w centrach innych miast w Polsce. Ale za to dobre kołoczki sprzedają, choć odruchowo poprosiłam o drożdżówkę, zamiast zapytać jak człowiek - z czym mocie te kołoczki?

Po wyjściu z piekarni, miarowo stukając obcasami o trotuar, ruszyłam raźnym krokiem w kierunku Rynku. Następnie weszłam w ulicę świętego Jana i, idąc w dół, minęłam odnowiony parę lat temu kinoteatr "Rialto", na dłużej zawieszając wzrok na płaskorzeźbie, przedstawiającej rozpędzoną kwadrygę. Ale ostatecznie skręciłam w lewo, by przeciąć trójpasmową ulicę jednokierunkową - Dworcową, tę przez którą niegdyś moja przyjaciółka przeszła z zamkniętymi oczami. Ze strachu.

Weszłam w ulicę Plebiscytową, której remont kiedyś przyuważyłam. Efekt jest zadowalający. Teraz jest to ocieniona z obu stron ciągiem kamienic, jednokierunkowa uliczka, wąska dość ale z wygodnymi, wybrukowanymi kostką chodnikami oraz z rozlokowanymi na nich po obu stronach ulicy ławeczkami. Przydatne bardzo, zwłaszcza, gdy się człowiekowi nagle robi słabo.

Minęłam remontowaną kamienicę a przed sobą usłyszałam tłuczone szkło. Zastanawiam się kto jesienne porządki przeprowadza poprzez dewastację?, kiedy wreszcie zobaczyłam kilku robotników wybijających witryny na parterze jednej z narożnych kamienic. Ot, kolejny remont. Podniosłam wzrok ku górze. Tam, gdzie Plebiscytowa krzyżuje się z Powstańców, w pełni porannego, październikowego słońca, na tle przejrzystego nieba pyszniła się ciemna kopuła z wysoką iglicą, znajdująca się na jednym ze skrzydeł Pałacu Biskupiego.

W końcu dotarłam do skrzyżowania, na zalaną słońcem Powstańców. Po prawej znajduje się plac, naprzeciwko którego stoi ogromna Archikatedra. Świątynia niemal całkiem zasłania znajdujący się za nią Pałac, który w przeciwieństwie do niej ma ciemną elewację. Przeszłam na drugą stronę ulicy, gdyż miałam zamiar skręcić w jedną z przecznic, odchodzących na prawo od głównej ulicy. Wolnym krokiem szłam więc w dół ulicy Powstańców, po lewej mijając długi i cieszący oko budynek, w którym siedzibę ma Kompania Węglowa. Jeden z wielu cudów katowickiego modernizmu!

Mijam kolejne przecznice. Sienkiewicza, Lompy, Rybnicka! Mam cię! Skręciłam w ulicę wciąż wypełnioną zielenią i imponującymi wierzbami, rosnącymi przed niewysokimi, ale za to długimi i interesującymi budynkami. Zresztą ciemne domy wydawały się niknąć wśród drzew i krzewów rosnących w przed domowych ogródkach. W końcu dotarłam do niewielkiego i niepozornego dość budyneczku, tak różnego od tych, które mijałam do tej pory. Widać, że zbudowano go w innym czasie, gdyż dalej znajduje się już osiedle bloków. Jestem na miejscu. Cóż się tam mieści? Ot, biblioteka. Miejska Biblioteka Publiczna w Katowicach, Filia nr 30 z oddziałami literatury fantastyczno-naukowej.