Kartki chronologicznie

Niemożność

17 lutego 2013, niedziela
około drugiej po południu.


Jak mówi jedna z ważniejszych zasad RPG – nigdy nie rozdzielaj drużyny, bo niechybnie ktoś zginie! Mimo to – zaryzykowaliśmy.

Wracając z Zamku Królewskiego, rozdzieliśmy się kawałek przed miejscem, gdzie mieszkają Siostry, na których zaproszenie przybyliśmy do stolicy. Młodsza z sióstr, kolega oraz Luby wysiedli przystanek wcześniej, aby zrobić niezbędne zakupy, zaś starsza siostra i ja wysiadłyśmy pod domem, aby zacząć przygotowania do obiadu. Tego dnia mieliśmy w planach jeszcze zwiedzić Muzeum Powstania Warszawskiego, więc wszystko należało odpowiednio zgrać w czasie, aby nam go nie zabrakło.

Zginąć, na szczęście, nikt nie zginął. Jednak ze starszą z Sióstr miałyśmy dość nieoczekiwane spotkanie.

Tuż po tym, jak przeszłyśmy przez ulicę i już, już kierowałyśmy się do bramy kamienicy, w której mieszkają Siostry… zaczepił nas mężczyzna pod okularami, który swe pięćdziesiąte urodziny obchodził, co najmniej dziesięć lat temu. Nieznajomy ubrany był w brązowy, prosty płaszcz do kolan. Spod futrzanej czapki-uszanki wystawały białe włosy. Starszy pan miał niewyróżniającą się niczym powierzchowność. Wydawał się nawet całkiem sympatyczny.

- Przepraszam, panie studiują, więc na pewno będą panie wiedzieć! – zaczepił nas w te słowa. Wymieniłam zaskoczone spojrzenie z koleżanką, która tak jak i ja, zatrzymała się w pół kroku. Zupełnie nie mogłam zrozumieć, skąd w głosie nieznajomego brzmiała taka pewność, że jesteśmy studentkami. Czy to po prostu był komplement? 
Mężczyzna, niezrażony naszym zdziwieniem, kontynuował: 
– Chodzi mi to po głowie od dłuższego czasu, ale nie mogę sobie przypomnieć… jak nazywa się ta prowincja, którą Anglicy oddali Chinom? To było jakoś w ciągu ostatnich dziesięciu lat – powiedział, starszy pan. Z rodzącą się paniką, próbowałam sobie przypomnieć wszystko, czego na studiach dowiedziałam się o historii Chin, zwłaszcza tej najnowszej. Jednak nie kojarzyłam, żeby w ostatnim czasie ich powierzchnia się powiększyła. 
- Szanghaj? Hongkong? – zasugerowałam, choć tylko to drugie miasto było oddane Anglikom na „wieczną dzierżawę” i rzeczywiście pod chińską jurysdykcję powróciło z końcem lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Później przypomniał mi się jeszcze Makau, jednak to miasto podlegało Portugalczykom, zanim wróciło do Chin w 1999.
Starszy pan jednak machnął lekceważąco ręką na moją odpowiedź: 
- Nie, nie! – pokręcił głową energicznie. – To nie, to! Chodzi o terytorium… prowincję. W ciągu ostatnich dziesięciu lat… mam to w głowie, ale nie mogę sobie przypomnieć – tłumaczył nieznajomy, coraz bardziej zirytowany tą niemożnością.


Niestety, również nie mogłam sobie przypomnieć, żeby Chiny cokolwiek odzyskiwały w tym wieku. Ostatecznie przeprosiłyśmy pana za niemożliwość udzielenia pomocy w tym temacie. Zostawiłyśmy za sobą biednego, starszego człowieka z jego problemem, same zaś poszłyśmy do domu szykować obiad.

Koniec Świata przy winie

24 lutego 2013, niedziela,
ćwierć na siódmą wieczór.


Kilka tygodni temu w skrzynce pocztowej znalazłam niezaadresowaną, zaklejoną kopertę. "Kolejna reklama?" – pomyślałam zdegustowana, wchodząc do mieszkania. Po zdjęciu okrycia i butów oraz rzuceniu kluczy na stół, rozerwałam kopertę, aby zobaczyć co też tym razem licho przyniosło. Wbrew początkowemu przeświadczeniu, wewnątrz znajdował się list… o tyle niezwykły, że pochodził od Świadka Jehowy. Na kartce w kratkę, wyciętej z zeszytu o formacie A4, pewna Krystyna napisała do nas list. Ręcznie. Bardzo starannym, schludnym pismem; niestety nie uchroniła się przed paroma błędami ortograficznymi. Z moim skrzywieniem pod tym względem, oczywiście pierwsze co, to właśnie one rzuciły mi się w oczy podczas czytania. W każdym razie w liście pani Krystyna poruszyła, chodliwy odkąd sięgam pamięcią, temat końca świata. Pani Krystyna zaznaczyła, że nie należy wierzyć w żaden z podawanych przez ludzi termin Dnia Zagłady, gdyż w Piśmie powiedziane zostało, iż żaden człowiek nie będzie znał dnia, ni godziny.

Siedząc przy lampce wina z przyjacielem, zaczęliśmy się zagłębiać w treść listu. Ze szczególną uwagą pochyliliśmy się nad kwestią daty końca świata i tego, że żadna z głoszonych przez człowieka, nigdy nie będzie tą właściwą. Więc… gdyby tak każdy kolejny dzień ogłaszać właśnie tym, w którym skończy się świat? Wówczas koniec nigdy nie mógłby nadejść, ponieważ człowiek nie zna dnia, ani godziny, czyż nie? To, zdaje się, byłby najprostszy sposób na uniknięcie zagłady… Luby wesoło podsumował nasze rozmyślania:
- W ten sposób można by strollować Boga!
- Można trollować różne byty – przyznał nasz przyjaciel ostrożnie, zupełnie nie podzielając entuzjazmu Lubego. - Ale trollowanie Boga…? Myślę, że to dość ryzykowne – zauważył trzeźwo, ostatecznie zamykając dyskusję na temat końca świata i sposobu na jego obejście.

Powroty do domu

19/20 lipca 2010,
noc z czwartku na piątek.


Późnym wieczorem wracałam do domu. Od wejścia do sieni czułam, że w otoczeniu nastąpiła zmiana, której nie potrafiłam zdefiniować. Światło było przytłumione, a w powietrzu wyczuwałam zapach, jakiego nie potrafiłabym opisać. Przeczucie mnie nie myliło. Tajemnica rozwiązała się, kiedy weszłam do kolejnego pomieszczenia, gdzie znajduje się winda i dwoje drzwi prowadzące do piwnic.

Rozejrzałam się zaskoczona. Skąd w tym miejscu znalazły się egzotyczne rośliny?! Tropikalne pnącza rosły na ścianach, a w wielkich donicach stały podobne do palm drzewka o szerokich liściach. Gdziekolwiek nie zwróciłam wzroku, tam było coś żywego i zielonego. Spojrzałam na, wyglądającą na mniejszą niż zwykle, windę. Wydawała się wystawać z szybu i kształtem przypominała raczej sejf. Chyba pójdę schodami, pomyślałam, nie ufając temu dziwacznemu ustrojstwu, które zastąpiło starą, dobrą windę.

Zrobiłam krok pomiędzy rośliny, znajdujące się również na pierwszych schodach.

- Właściwie nie musimy iść schodami - powiedział mężczyzna, który niespodziewanie znalazł się tuż za moimi plecami. Wyglądał młodo, ale był mi zupełnie obcy. Nie rozumiałam, dlaczego się do mnie odezwał. Mężczyzna otworzył drzwi windy-sejfu, w środku jednak nie było wolnej powierzchni, całe wnętrze wypełnione było roślinami w donicach.

Chwilę później do bloku wszedł kolejny mężczyzna. Zadał pytanie, które dotyczyło zdaje się ulicy w centrum miasta. Obydwoje - tj. ten pierwszy i ja, pokręciliśmy przecząco głowami. Powiedzieliśmy mu, że musi jechać do centrum, aby mógł znaleźć to, czego szukał.

Zanim ten drugi wyszedł, a ja jeszcze nie zdążyłam się ruszyć z pierwszych dwóch schodów, do sieni wpadła starsza kobieta w towarzystwie młodszego mężczyzny. Wyglądali jak poszukiwacze przygód. Nie pytajcie, co to dokładnie znaczy; jakbyście ich zobaczyli, tobyście też uznali, że to poszukiwacze przygód. Może nawet znajomi pana Indiany Jonesa? W każdym razie kobieta stanęła i pewnym, władczym ruchem wskazała jedne z dwóch drzwi, prowadzących do piwnic. Akurat te były dość mocno zarośnięte przez różnego rodzaju pnącza; spomiędzy zieleni ledwo było widać ciemny, brązowy kolor, na który pomalowano drzwi w trakcie remontu parę lat temu.

- Tam znajduje się skarb! - powiedziała kobieta z triumfem w głosie.

Nic już nie rozumiałam.

*

Po chwili obudziłam się, tam gdzie zasypiałam, obok Lubego. W ręce czułam nieprzyjemne mrowienie. Musiałam źle leżeć, ścierpł mi mały i serdeczny palec. Przez dłuższą chwilę zginałam i rozprostowywałam palce, żeby przywrócić normalne krążenie w dłoni. Kiedy mrowienie ustało, ponownie zasnęłam, przytuliwszy się do boku Lubego.

*

Jasny dzień. Wracałam z grupą przyjaciół do domu. Rzuciłam okiem na blok, w którym się wychowałam i niemal stanęłam jak wryta. Wyglądał jakby zaraz miał się rozpaść! Elewacja była w opłakanym stanie, w wielu miejscach brakowało kolorowych kwadracików, które ją zdobiły, tym samym widoczne były ogromne połacie surowego betonu. Okna bloku wydały mi się nienaturalnie duże, ponadto zamiast plastikowych ram, posiadały metalowe, większość była przerdzewiała. Część okien była otwarta na oścież lub pozbawiona szyb.

Czułam narastający niepokój, kiedy tak patrzyłam na coraz bardziej mi obcy blok. Ojciec był pozostawiony sam sobie przez kilka tygodni. Jak sobie radził? Czy nic mu się nie stało? Czy w ogóle był w domu? Mimo opłakanego stanu w jakim był budynek, wydawało mi się, że wnętrza mieszkań były nienaruszone.

Weszliśmy do bloku. I tu kolejne zaskoczenie. Nie było windy! Skierowaliśmy się na schody. Tylko, że... schodów także nie było. W suficie parteru ziała dziura, a nad nią kolejna i kolejna. Trzeba się było wspinać... na ósme piętro! Jakimś cudem udało się Lubemu i mnie dostać na pierwsze piętro. O dziwo, podłoga była drewniana. Zaczęłam z Lubym poszerzać dziurę, by pozostałym przyjaciołom było łatwiej wejść na górę.

*

Sen stał się tak irracjonalny, że w końcu się obudziłam.

Walentyki wg RPGowców


6 lutego 2013, środa
dwadzieścia minut na siódmą wieczorem


- To gdzie zabierzesz mnie z okazji Walentynek? – mimochodem zapytał Luby, siadając obok mnie na kanapie. Spojrzałam na niego zaskoczona znad lektury. "Czyżby zapomniał?" – przemknęło mi przez myśl. Milczałam przez chwilę.
- Jak to gdzie? Będziemy polować na demony – powiedziałam wreszcie, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.


Muzyka duszy

4 lutego 2013, poniedziałek
siódma wieczór 

- Słuchasz tak hipsterskiej muzyki, że nawet żaden hipster jej nigdy nie słyszał! – orzekł mój Luby, gdy z głośników laptopa popłynęła muzyka lat 50.tych.
Zupełnie nie jest dla mnie zrozumiałe, dlaczego tak uważa. Po pierwsze, nie ma w tym nic „hipsterskiego” – nie deklaruję wszem i wobec, jaka jestem wyjątkowa, ponieważ słucham innej muzyki niż wszyscy. Wcale też nie słucham innej niż wszyscy... Zresztą, czasem wydaje mi się, że łatwiej byłoby mi wymienić style muzyczne, których nie słucham, niż te, które słucham. Muzyka jest mową, o tyle prostszą, że bez słów. Nie potrzeba słowniczka, ani rozmówek, żeby rozumieć jeśli się w nią wsłuchać. Nawet jeśli piosenkarz śpiewa w języku, którego nie rozumiem, to sama melodia niesie dawkę emocji, które wpływają na mój stan. Swego czasu zasłuchiwałam się w twórczości Jacka Kaczmarskiego. Był idealny na każdą chandrę – wcale nie polepszał nastroju, absolutnie. Pogarszał sprawę do granic możliwości, ale natarczywie burzył krew i nie dawał spokoju. W końcu człowiek miał dość, wyłączał muzykę – i zabierał się za siebie.
19. lutego 2012, niedziela
ćwierć na dwunastą w nocy

Słuchanie Kaczmarskiego jest strasznie wciągające. Cały czas myślę o tym, żeby zmienić muzykę, posłuchać RMF Classic czy po prostu instrumentalnych utworów, ale nie... wciąż na tapecie jest twórczość Kaczmarskiego. Tak dawno go nie słuchałam, że teraz ciężko ucho oderwać od słuchawki. Albo i odwrotnie.

Zresztą, rozmawiałam akurat z kolegą o tym. Zapytałam, czy zna utwory Kaczmarskiego. Odparł, że a i owszem. Wymienił mi kilka ulubionych tytułów. Na to mu odparłam, że no - ja właśnie słucham Arki Noego. Na co kumpel zapytał:
- A co ma piernik do wiatraka?
Na szczęście zanim zdążyłam się zdziwić, o co mu chodzi, on zorientował się, że nie miałam na myśli dziecięcego zespołu, tylko utwór o tym tytule.

Podczas pisania pierwszego akapitu (bo powyższą wstawkę udało mi się wygrzebać spomiędzy kartek rękopisu z pękniętego wazonu, oczywiście) przez chwilę byłam w późnych latach 60.tych, razem z chłopakami z Led Zeppelin. Teraz w słuchawkach słyszę tak doskonale znane „Highway to hell”, AC-piorun-DC. Nie piszę tego, żeby cokolwiek udowodnić, bo po co? Równie dobrze mogłabym słuchać teraz 3. koncertu fletowego e-mol, Rondo, niejakiego Saverio Mercandante; albo któregoś z utworów Carrantouhill.  Swoją drogą, ostatnio zasłuchiwałam się w Archive; zwłaszcza w utworze „Bullets”, który został wykorzystany w zajawce do gry Cyberpunk; ale chyba bardziej zainteresowała mnie ichnia „Hatchet” i „Empty bottel”. Swoją drogą ten zespół ma tak różnorodne utwory, że aż czasem ciężko sobie wyobrazić, że tak niepodobne do siebie melodie mogą wychodzić od tych samych artystów. Ale przecież o to chodzi? Muzyka to język bez słów. Czasem doprowadza do stanów euforycznych, innym razem wycisza i pomaga zasnąć, a to znów dręczy i ryje w duszy głębokie, czarne korytarze, nie dając ani chwili spokoju.

15 listopada 2011 roku,
trzy kwadranse na czwartą po południu.


Jak małe duszki unoszą się pasma pary znad powierzchni kawy z mlekiem, tak z głośników laptopa płyną dźwięki Dream Theater.

- Czego ty słuchasz? - zapytał zaskoczony Luby, wchodząc do mieszkania.
- Dream Theater - odpowiedziałam, odwracając rybne paluszki, żeby z obu stron były równie dobrze wysmażone.
- Tego technicznego metalu? Od kiedy? – nie mógł wyjść ze zdziwienia.
- Hm... Chyba jeszcze się wtedy nie znaliśmy – odpowiedziałam z lekkim uśmiechem.
Zawsze człowiek dowiaduje się o drugim człowieku czegoś nowego. Z każdym dniem.
Zresztą, też później odkryłam, że Luby słuchał muzyki, której bym się po nim nie spodziewała.

To, żeby było już zupełnie chaotycznie… i by piękną klamrą zamknąć owe wynurzenia, które w zasadzie wzięły się absolutnie znikąd i zupełnie nie są do niczego potrzebne. Nie ograniczajmy się!
Swing, jezz, i szalone lata 30.te…
Proszę Państwa, oto Benny Goodman!
I jego „Sing, sing, sing” - proszę klikać w poniższy link.
(Przyznam się szczerze, że pierwszy raz słyszę ten utwór, ale i tak mi się podoba. Może dlatego, że nastrojem kojarzy mi się z muzyką graną w kantynie Mos Eisley)

Przejażdżka


22 lutego 2012, środa. 
trzy kwadranse na siódmą wieczór


Chociaż wiosnę już czuć w powietrzu to jednak wciąż o tej porze jest ciemno jak w zimie. W zasadzie, do kalendarzowej wiosny został tylko miesiąc. Szczęśliwie większość śniegu, który jednak raczył pojawić się tej zimy, stopniała. Dzięki temu, wracając z pracy, nie muszę się przedzierać przez zaspy. Aczkolwiek żaden śnieg nie był nigdy straszny moim glanom, które niejedno już ze mną przeszły.
Pamiętam, że rodzice kupili mi te buty, kiedy mnie już nie zależało na posiadaniu tychże (sic!). Każdy kiedyś marzył o glanach, a przynajmniej większość znanych mi osób tak miała. I prędzej, czy później się ich dorabiał. Swoją drogą, to gdzieś koło świąt Bożego Narodzenia, wspólnie z Lubym pojechaliśmy na targ do Pruszcza Gdańskiego – i szczerze mówiąc, na żadnym ze sztandów* nie widziałam glanów! Szok. Swoją drogą, to pierwszy raz byłam na takim prawdziwym targu jak ten w Pruszczu. To znaczy, bywałam na targowiskach i giełdach, ale zwykle czynne były codziennie, od poniedziałku do soboty. Giełda w Pruszczu za to odbywa się co tydzień, w każdą niedzielę i tylko w niedzielę. Ludzi było, co niemiara, stoisk również niemało i jeszcze więcej przestrzeni. Mam wrażenie, że na co dzień to jest sportowe lotnisko, a przynajmniej przychodziły mi takie myśli na widok owej giełdy samochodowo-towarowej w Pruszczu.

Swoją drogą to jeśli chodzi o Pruszcz Gdański, przypomniała mi się właśnie taka zabawna historyjka:

Spędzaliśmy z Lubym sobotni wieczór u znajomych na sesji RPG – ostatnimi czasy niemal każdą sobotę spędzamy w ten sposób. W każdym razie, jeden z graczy zaoferował, że poodwozi nas do domów. Najpierw podrzucił dwóch kolegów, a potem miał odwieźć naszą dwójkę. Trzeba tu nadmienić, że jechaliśmy z Gdyni niemal na południowy kraniec Gdańska. Niecały miesiąc temu przeprowadziliśmy się ze Starej Oliwy na (jak to nazwałam) zadupie galaktyki. Dlatego do owych znajomych, gdzie gramy sesje, jedziemy teraz godzinę autobusami i SKM’ką, dawniej wystarczyła połowa tego czasu. W każdym razie, nasz kolega z Gdyni, postanowił, że i tak nas odwiezie.
Szybciutko znaleźliśmy się na obwodnicy trójmiejskiej i wesoło jechaliśmy w kierunku Gdańska. Żeby było ciekawiej, kolega nie bardzo orientuje się w topografii Gdańska, ale nie przeszkadzało mu to zbytnio – my zresztą też nie jesteśmy obeznani z okolicą, bo nie mamy samochodu, więc podróżujemy miastem, a nie jego opłotkami.

Mijamy pierwsze zjazdy na Gdańsk: Oliwa, Wrzeszcz, Centrum, Szadółki, Otomin, Orunia… kolejny zjazd na Orunię, i następny. I jeszcze jeden. W pewnym momencie dostrzegam niebieską tabliczkę: „Gmina Pruszcz Gdański”.
- Hej, chłopaki, chyba już wyjechaliśmy z Gdańska… - mówię im nieco niepewnie.
- Coś ty! Niemożliwe – stwierdzają zgodnie.
- Zaraz będzie zjazd do nas - mówi Luby. Dziwnym trafem nie jestem przekonana, ani nie podzielam optymizmu chłopaków. „Enjoy the joyride”, sugeruje mi Luby, parafrazując znany skądinąd wers z piosenki Roxette, kiedy wyrażam swoje zdanie.
- Yhm… w tym tempie to niedługo dojedziemy do Łodzi – odzywam się z powątpiewaniem i obserwując, co się dzieje za oknami. Okolica staje się ciemniejsza, zniknęły za nami światła Trójmiasta. Przed nami ciągnie się nitka gładkiej jak stół drogi. Mijamy zieloną tablicę z wypisanymi odległościami - Tczew, Warszawa, Łódź.
- O, dojeżdżamy do autostrady! – woła kolega.
Rzeczywiście, w oddali dostrzegamy budki, w których należy pobrać bilet wjeżdżając na A1. "A jednak jedziemy przez Łódź?" - myślę z przekąsem. Czym prędzej zjechaliśmy z powrotem w kierunku Gdańska. Po jakichś piętnastu-dwudziestu minutach, kolega zaparkował pod stacją benzynową nieopodal bloku, w którym zamieszkaliśmy.

To był niewątpliwie najciekawszy i najprzyjemniejszy powrót z sesji RPG w tym roku. Kolega radośnie stwierdził, że teraz trafi do nas już bez najmniejszego problemu. No, po takiej wycieczce – na pewno.

___
*sztand - śl. stoisko, buda na targu; od niem. der Stand - stoisko.

Miasto samobójców

5 marca 2010, piątek
dwadzieścia minut na dziesiątą przed południem.

Znów poczułam się tak, jakby niedługo miały być święta. Jednorodzinne domki miały spadziste, czerwone dachy przykryte warstewką śniegu, który błyszczał w słońcu rażąc źrenice. Ulice i chodniki były równiutko ubielone i tylko gdzieniegdzie widoczny był niepokryty śniegiem ślad po zaparkowanym aucie. Miejscami chodnik był odśnieżony, znak, że gospodarz dobry i pracowity mieszkał po drugiej stronie płotu.
Raz po raz wiatr strącał z drzew płatki śniegu, które w jasnych promieniach poranka wyglądały niczym drobiny złota. Idą święta...
"...tak, idą święta, ale Wielkanocne!" - pomyślałam z mieszaniną rozbawienia i irytacji.

Szłam jak zwykle - środkiem ulicy Kwiatowej. W tym miejscu samochody bardzo rzadko jeżdżą, więc to nie była żadna brawura, raczej wygoda. Dla rozrywki ślizgałam się, co parę kroków, żeby nie myśleć, jak bardzo ckni mi się do wiosny. Myśli puszczone luzem sunęły przed siebie bez przeszkód. Aż... ni z tego, ni z owego, przypomniała mi się opinia o Katowicach, wyrażona przez przyjaciółkę, gdy przyjechała mnie odwiedzić. Mnie i parę innych osób ze śląskiej ekipy forum, na którym wtedy przebywałam. W teorii przyjaciółka także należała do śląskiej ekipy, chociaż tylko administracyjnie, a nie geograficzno-historycznie.

- Katowice to miasto samobójców! - stwierdziła kategorycznie.
- Ale dlaczego? - zapytałam, szczerze rozbawiona.
- Chodzicie bez zastanowienia po tych torach tramwajowych! - stwierdziła z oburzeniem, wskazując na katowicki Rynek.
- Przecież to nasz Rynek! - zaśmiałam się.
- Rynek? - zdziwiła się szczerze. - To przecież skrzyżowanie tramwajowe! Przechodzicie albo tam, gdzie nie ma pasów, albo na czerwonym świetle.
- Nie na czerwonym, tylko ciemnozielonym! - zastrzegłam, przypominając sobie wesołe czasy z Komandem RockRadia.
- A tu w ogóle nie ma świateł! - Przyjaciółka zauważyła z przerażeniem, kiedy mieliśmy przekroczyć trójpasmową ulicę Dworcową. Po drugiej stronie, parędziesiąt kroków dalej za wiaduktem, znajduje się sklep "Bard", do którego przyjaciółka bardzo, ale to bardzo chciała pójść. To już stało się nieomal tradycją, że kiedy odwiedzała naszą ekipę - albo mnie, kiedy ekipa się rozjechała po świecie, odwiedzałyśmy też owego "Barda", żeby koleżanka mogła zaopatrzyć się w jakąś nową kość; zwykle to było śliczne k10. Poniekąd odziedziczyłam po niej ten odruch i teraz, kiedy zdarzy mi się zajrzeć do gdańskiego "Rebela" również rozglądam się za k10.
- Przecież ta ulica jest jednokierunkowa, na co ci światła? - zapytałam wówczas z uśmiechem. - Nie bój się, w Katowicach są bardziej kulturalni kierowcy niż w twoim mieście; jak wchodzisz na pasy to się zatrzymują, a nie dodają gazu! - zaśmiałam się, tłumacząc.
Ostatecznie przyjaciółka po raz pierwszy ulicę Dworcową przeszła z zamkniętymi oczami, wywołując tym rozbawienie całego naszego zgromadzenia.

Innym razem, kiedy pojechałam do niej w odwiedziny (co to dla mnie, to były tylko niecałe dwie godziny pociągiem osobowym)...
- Stójcie! - zawołała przerażona na mnie i innego kumpla, kiedy przymierzaliśmy się do przejścia przez ulicę. - Jest czerwone! To nie Katowice!
- Ale... ale, spójrz, ten czerwony człowiek na nas czeka po drugiej stronie ulicy! - zawołał kolega, wskazując na sygnalizację. - Trzeba do niego iść! A ten zielony do nas idzie, więc należy na niego zaczekać...
Takiej argumentacji jeszcze w życiu nie słyszałam, ale wówczas przypadła mi do gustu. Później jeszcze kolega wymyślił, że jak przechodzi się na czerwonym to należy krzyknąć: "naprzód młodzi komuniści!"
- A jeśli przechodzisz na zielonym, to co będziesz krzyczał? - zapytałam. - "Naprzód młodzi ekolodzy!"?
Niestety, dziś już nie pamiętam, co mi wtedy odpowiedział.