Kartki chronologicznie

Miasto samobójców

5 marca 2010, piątek
dwadzieścia minut na dziesiątą przed południem.

Znów poczułam się tak, jakby niedługo miały być święta. Jednorodzinne domki miały spadziste, czerwone dachy przykryte warstewką śniegu, który błyszczał w słońcu rażąc źrenice. Ulice i chodniki były równiutko ubielone i tylko gdzieniegdzie widoczny był niepokryty śniegiem ślad po zaparkowanym aucie. Miejscami chodnik był odśnieżony, znak, że gospodarz dobry i pracowity mieszkał po drugiej stronie płotu.
Raz po raz wiatr strącał z drzew płatki śniegu, które w jasnych promieniach poranka wyglądały niczym drobiny złota. Idą święta...
"...tak, idą święta, ale Wielkanocne!" - pomyślałam z mieszaniną rozbawienia i irytacji.

Szłam jak zwykle - środkiem ulicy Kwiatowej. W tym miejscu samochody bardzo rzadko jeżdżą, więc to nie była żadna brawura, raczej wygoda. Dla rozrywki ślizgałam się, co parę kroków, żeby nie myśleć, jak bardzo ckni mi się do wiosny. Myśli puszczone luzem sunęły przed siebie bez przeszkód. Aż... ni z tego, ni z owego, przypomniała mi się opinia o Katowicach, wyrażona przez przyjaciółkę, gdy przyjechała mnie odwiedzić. Mnie i parę innych osób ze śląskiej ekipy forum, na którym wtedy przebywałam. W teorii przyjaciółka także należała do śląskiej ekipy, chociaż tylko administracyjnie, a nie geograficzno-historycznie.

- Katowice to miasto samobójców! - stwierdziła kategorycznie.
- Ale dlaczego? - zapytałam, szczerze rozbawiona.
- Chodzicie bez zastanowienia po tych torach tramwajowych! - stwierdziła z oburzeniem, wskazując na katowicki Rynek.
- Przecież to nasz Rynek! - zaśmiałam się.
- Rynek? - zdziwiła się szczerze. - To przecież skrzyżowanie tramwajowe! Przechodzicie albo tam, gdzie nie ma pasów, albo na czerwonym świetle.
- Nie na czerwonym, tylko ciemnozielonym! - zastrzegłam, przypominając sobie wesołe czasy z Komandem RockRadia.
- A tu w ogóle nie ma świateł! - Przyjaciółka zauważyła z przerażeniem, kiedy mieliśmy przekroczyć trójpasmową ulicę Dworcową. Po drugiej stronie, parędziesiąt kroków dalej za wiaduktem, znajduje się sklep "Bard", do którego przyjaciółka bardzo, ale to bardzo chciała pójść. To już stało się nieomal tradycją, że kiedy odwiedzała naszą ekipę - albo mnie, kiedy ekipa się rozjechała po świecie, odwiedzałyśmy też owego "Barda", żeby koleżanka mogła zaopatrzyć się w jakąś nową kość; zwykle to było śliczne k10. Poniekąd odziedziczyłam po niej ten odruch i teraz, kiedy zdarzy mi się zajrzeć do gdańskiego "Rebela" również rozglądam się za k10.
- Przecież ta ulica jest jednokierunkowa, na co ci światła? - zapytałam wówczas z uśmiechem. - Nie bój się, w Katowicach są bardziej kulturalni kierowcy niż w twoim mieście; jak wchodzisz na pasy to się zatrzymują, a nie dodają gazu! - zaśmiałam się, tłumacząc.
Ostatecznie przyjaciółka po raz pierwszy ulicę Dworcową przeszła z zamkniętymi oczami, wywołując tym rozbawienie całego naszego zgromadzenia.

Innym razem, kiedy pojechałam do niej w odwiedziny (co to dla mnie, to były tylko niecałe dwie godziny pociągiem osobowym)...
- Stójcie! - zawołała przerażona na mnie i innego kumpla, kiedy przymierzaliśmy się do przejścia przez ulicę. - Jest czerwone! To nie Katowice!
- Ale... ale, spójrz, ten czerwony człowiek na nas czeka po drugiej stronie ulicy! - zawołał kolega, wskazując na sygnalizację. - Trzeba do niego iść! A ten zielony do nas idzie, więc należy na niego zaczekać...
Takiej argumentacji jeszcze w życiu nie słyszałam, ale wówczas przypadła mi do gustu. Później jeszcze kolega wymyślił, że jak przechodzi się na czerwonym to należy krzyknąć: "naprzód młodzi komuniści!"
- A jeśli przechodzisz na zielonym, to co będziesz krzyczał? - zapytałam. - "Naprzód młodzi ekolodzy!"?
Niestety, dziś już nie pamiętam, co mi wtedy odpowiedział. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz