Kartki chronologicznie

Dozwolony spacer

16 kwietnia 2020, czwartek
tuż przed ósmą rano

Odkąd zakazali korzystania z wypożyczalni rowerów miejskich, a z Lubym do pracy chodzimy na zakładkę, drogę do zakładu pokonuję na piechotę. Pomimo tego, że komunikacja miejska jest za darmo, jakoś tak… Mimo wszystko, wolę się trzymać z dala. Może to i przesada, w końcu tutaj mamy tylko dwie osoby z potwierdzoną chorobą, które – de facto – nie przebywają już w mieście. Najbliższy szpital zakaźny znajduje się ponad 80 kilometrów stąd.

Teoretycznie mogłabym jeździć samochodem, w końcu po coś zrobiłam to prawo jazdy, czyż nie? Teoretycznie tak, ale… Ale po co? Od domu do zakładu mam jakieś niecałe dwa kilometry. Rzec by się chciało – rzut granatem. Znaczy, beretem. Poza tym mam zrezygnować z jedynej opcji spaceru na rzecz metalowej puszki? O co to, to nie! I to podwójnego spaceru, bo z pracy przecież trzeba też wrócić. Więc drepczę sobie grzecznie. Wychodzę z bloku, przecinam na skos teren zielony pomiędzy naszym blokiem, a następnymi, tworzącymi osiedle. Pokonuję kilka schodków w górę, skręcając przy pochyłym drzewie. Idę dalej, mijając po jednej i drugiej stronie czteropiętrowe bloki. Przemykam po szerokich schodach w dół, przecinam ulicę, znów kawałek trawnika, mijam Biedronkę oraz starszego pana z psem, by po kilkudziesięciu metrach znaleźć się przy głównej ulicy. Zwykle w tym momencie mija mnie autobus, którym bym jechała do pracy, gdyby nie sytuacja obecna.

Po lewej mijam deptak, który wychodzi wprost na plac przed dworcem. Budynek dworcowy widzę w niemal całej okazałości z tej odległości. Choć może okazałość to nadmiar grzeczności. Świetność budowla ma już dawno za sobą, choć wciąż można dostrzec dawny blask i urok bryły. Dwuskrzydłowe drzwi, z której odłazi brązowa farba, prowadzą do zabiedzonej hali dworcowej. Jest w niej pewien czar, i przy odrobinie dobrej woli oraz szczypty wyobraźni, można dostrzec dawne piękno. Zwłaszcza, kiedy podniesie się wzrok znad czarno-białej podłogi i spojrzy na sufit oraz freski biegnące tuż pod nim. Na pożółkłych ścianach wymalowano bowiem girlandę, na której niczym kwiaty rozmieszczono herby najbliższych miast, do których można byłoby się dostać koleją z tego właśnie dworca.

Jednak moja droga nie kieruje mnie do dworca, więc odwracam od niego wzrok i idę dalej, do ronda. Na rondzie prosto, ku wylotówce na Piłę, na wiadukt. Niczym mały rebeliant idę po ścieżce wyjeżdżonej przez rowerzystów i wydeptanej przez setki osób, które szły tędy przede mną, zamiast po chodniku biegnącym w dole. Dzięki temu unikam stromych i sypiących się schodków. Za to idę tuż przy ulicy, ale tym razem nie przeszkadza mi woń wydobywająca się z rur wydechowych mijających mnie samochodów. Maseczka chociaż na tyle się zdaje, choć co chwila parują mi okulary i przez to niemal nic nie widzę.

Przedwczoraj nie miałam maseczki, ale za to promienie słońca niemal oślepiały mnie, świecąc między ukwieconymi gałęziami krzewu, który rośnie nieopodal wieży ciśnień. Choć, gdy wstawałam rano, widok śniegu na trawniku pod sąsiednim blokiem niemal mnie zmroził. Śnieg! Były święta, to i śnieg musiał być. No tak… ale i tak się spóźnił, tak samo jak i na te poprzednie. Luby później wysłał mi wiadomość, chwilę przed ósmą, że gdy Kitka wstała i spojrzała za okno stwierdziła:
- Tak długo się wyspałam, że aż śnieżek spadł!
Cudnie.

Za to dzisiaj dzień rozpoczyna się lepką szarością, za to bez śniegu. Trudno i darmo, kiedy termometr pokazuje siedem stopni. Nawet odważyłam się przerzucić na kurtkę, a zimowy płaszcz odwiesiłam do szafy. Ciekawe, czy na długo?

Na chwilę zatrzymuję się na wiadukcie, by spojrzeć na stację z góry. Właśnie na peron pierwszy wjeżdża osobówka. Skąd jedzie? Dokąd? Ciekawe, jak wielu wiezie pasażerów? Pytania pozostawiam jednak bez odpowiedzi, i ruszam w dalszą drogę. Po chwili znajduję się na drugim brzegu. Za płotem wita mnie znajomy widok czarnego parowozu. Lokomotywa i dwa wagony wyglądają jak porzucona przez dziecko zabawka. Choć może nie tyle porzucona, co zapomniana. Czerwone elementy już wyblakły, białe zżółkły a czerń utraciła swą głębię, błękit na burtach wagoników też jakby mniej żywa. Do zobaczenia, Lokomotywo.

Odbijam od głównej ulicy w pierwszą możliwą na lewo i kontynuuję spacer. Krzewy przy chodniku już coraz śmielej się zielenią. Wiele wcześniej mijałam pyszniącą się złotem forsycję w czyimś przydomowym ogródku. Choć ogródek to chyba nie był, bardziej podwórko, bo za płotem stała sporych rozmiarów kamienica. Coś jak znajome mi skądinąd familoki. Nawet w głębi podwórka stoi niska zabudowa gospodarcza. Za kamienicą, w której mieszkała moja Babcia, stał podobny budyneczek. Dawniej pewnie służył za chlewik, później za coś między komórką a garażem. Za to na niedużym poddaszu mieszkały hodowane przez sąsiada gołębie. Tutaj raczej nikt gołębi nie hodował, ale wspomnienia i podobieństwa same wypłynęły. Chociaż gołąb się znalazł, zapewne przyleciał do karmnika, ale moje przejście go spłoszyło. Grzywacz zerwał się do lotu, jak tylko pojawiłam się w okolicy.

Na podwórku kamienicy stoi karmnik, dość ciekawy i w pewnym sensie skomplikowany w swej budowie. Wygląda na dość wysłużony, jak i cała ta okolica za płotem. Składa się z kilku domków, jeden – na samym szczycie, jest rzeczywiście platformą z daszkiem, na którym można wysypać ziarno. Poniżej są za to zawieszone domki, że tak to ujmę – dwuwymiarowe. Nie jest to zapewne jedna deska, ale wycięte to to jest w kształt domku i w środku ma wyrżnięty duży okrąg, u szczytu którego jest haczyk – dzięki temu w „domku” można zawiesić słoninę, bądź kulkę z ziarna. Całość pomalowana na żółto, czerwono i zielono. To znaczy, kiedyś – bo teraz przydałoby się odświeżyć, by kolory nabrały nieco życia.

Przechodzę przez kołowrotek, odbijam kartę na zegarze. I pierwsze kroki kieruję do stróżówki, by stanąć w wyznaczonym miejscu. Ochroniarka spogląda na ekran, gdzie wyświetla jej się obraz z kamery termowizyjnej. Po chwili mówi mi „dziękuję”, a ja jej na to „do widzenia” i wychodzę. Jestem zdrowa, a przynajmniej nie mam gorączki, więc mogę iść i zająć stanowisko pracy. To nie takie hop-siup, jeszcze muszę przejść parędziesiąt metrów – mijam przejazd kolejowy, przechodzę przez drogę, by przejść wzdłuż żywopłotu oddzielającego drogę od biurowca, za biurowcem na skos – kolejny przejazd kolejowy, kolejne przecięcie drogi, przejście przez parking maszyn i już jestem u drzwi „kontenera”. Budynek wzniesiony został z prefabrykatów, całkiem spory, wygodny i nowoczesny. Nie ma co narzekać.

W końcu mogę zdjąć maseczkę, zdezynfekować dłonie, które i tak zaraz umyję po tym jak zostawię kurtkę w szafie. Wejdę na open-space i krótkim „dzień dobry” witam się z obecnymi już w pracy. Załoga okrojona o połowę, bo albo na urlopach, albo na pracy zdalnej. Przez to jakoś tak smutniej i ciszej, paradoksalnie trudniej się skupić na pracy, bo więcej czasu na myślenie jest... W dodatku przez to wszystko, siadam nie na swoim miejscu, by zachować dystans między mną a kierownikiem zmiany. Zajmuję miejsce mojej kierowniczki, ona natomiast pracuje w „izolatce” po naszym dyrektorze, który zmienił pracę jakiś czas temu. Pokój stoi więc na co dzień pusty, bo obecny woli siedzieć z większością. 

Do dziś środkowy pokój nazywamy czasem „u Jakuba”. Człowiek nie pracuje z nami już od prawie pół roku, a nadal zdarza nam się tak mówić o „jego” biurze. Pewnie dlatego, że nikt się nie kwapił wprowadzać tam po nim. W oderwaniu od wszystkiego, to brzmi teraz trochę jak nazwa karczmy. - To gdzie robimy spotkanie? - Może „u Jakuba”?

No cóż. Wielu ludzi siedzi teraz w domu, z wiadomych przyczyn, a ja zasiadam ponownie nad pracą i liczę pociągi. Cóż, że tak zacytuję „klasyka” z filmików asdfmovie – „I like trains…” A do tego zakwitł mi storczyk w pracy, który dostałam od naszej ekipy z okazji imienin w zeszłym roku. I kiedy sobie tak na niego popatruję, to czasem myślę sobie, że może fajnie byłoby mieć takiego w domu? Na razie jednak rośnie nam na parapecie fasola, ale to… to już zupełnie inna historia.

Mamo, narysuj mi kotusia!

19 marca 2020, czwartek
pierwsza po południu

Nie wiem, jak do tego doszło, że powstał. Ale fakt faktem, pojawił się niespodziewanie, i być może zostanie na dłużej. W pewnej chwili, Kitka po prostu powiedziała do mnie:

- Mamo, narysuj kotusia!

Przywykłam już do potrzeb w ten sposób artykułowanych. Chociaż pilnujemy, by się zbytnio nie zapędzała w swoich żądaniach i dodawała – proszę. Więc bywa, że mówi – „Mamo, chrupkę! Mamo, proszę chrupkę! Ale cztery!” – tak, do żądań często jest dołączona również bardzo konkretna liczba. Ostatnio dochodzą do tego jeszcze krzyki i histeryczne płacze. Zwłaszcza, gdy w grę wchodzą chrupki, biszkopty, czy inne policzalne ciasteczka. Wtedy wchodzimy w strefę targów, pisków, krzyków i łez. Ja staram się uspokoić jej rozkołatane nerwy, a przy okazji zbić liczbę do bardziej akceptowalnych poziomów, a Kitka obstaje przy czterech. Nie! Pięć! Oczywiście Kitka jeszcze nie jest z tych, co potrafią liczyć – bo kolejność liczb dla niej nie ma wielkiego znaczenia. Czasem sama się zapędzi i sądząc, że mówi większą liczbę, podaje najpierw pięć, a potem cztery, czasem trzy.

Przez pewien czas liczbę trzy zastępowało u niej słowo „tyle!”. Koniecznie z wykrzyknikiem. Miała taki okres w życiu, że cokolwiek nie dostawała do ręki – chrupkę, biszkopt, i tym podobne – zawsze musiało być tego sztuk dwie. Ponieważ najpierw dostawała jedna rączka, a druga nie mogła pozostawać gorsza. Trudno było ją tego oduczyć, zwłaszcza, jak w grę zaczęło wchodzić „tyle!”, ponieważ jej małe rączki zrobiły się ciut większe i pojemniejsze, więc jedna rączka była w stanie pomieścić dwa biszkopty… Co za tym idzie, w drugiej kitkowej łapce niespodziewanie robiło się miejsce na jeszcze jeden smakołyk. Teraz znów jest ciut większa i wie, że w jej łapkach zmieszczą się już co najmniej cztery chrupki, a paluszków to już na pewno pięć!

Niedawno jednak jej "matematyczne" zdolności mnie zaskoczyły, bo gdy doszło do targów, kiedy ona żądała czterech chrupek, a ja upierałam się przy dwóch – Kitka wypaliła: Osiem!

Ostatecznie i tak wyszło na moje. Jednak nie omieszkałam się podzielić odkryciem z Lubym, który po chwili namysłu doszedł do wniosku, że odpowiedź Kitki jest jego winą. Zdarzało mu się parę razy rzucić do niej (podczas owych przekąskowych targów) – ta, może osiem? Dziecko zapamiętało, i uraczyło mnie taką odpowiedzią. Może i Kitka ma dopiero dwa lata z okładem, ale jednak pamięć ma z tych naprawdę dobrych.

Nie dalej jak dzisiaj czytałam jej nową książkę, wczoraj ze dwa razy i dzisiaj kolejne trzy. Parę godzin później udało mi się ją przekonać, że nie posiadamy zmywarki i mama musi iść do kuchni umyć tę stertę naczyń. Zaproponowałam, żeby jak zwykle, poszła do kuchni razem ze mną. Żeby mieć ją na oku podczas zmywania, czy gotowania, staram się, żeby każdorazowo zabierała ze sobą krzesełko oraz jakąś książeczkę. Ustawia wówczas krzesełko w rogu, rozsiada się na nim i „czyta”. Dzisiaj było nie inaczej, wstawiła krzesełko do kuchni i pobiegła do pokoju. Po chwili wróciła z książeczką, którą czytałyśmy po śniadaniu. Słyszałam jak przeglądając tężę książeczkę, „czyta” z pamięci niektóre fragmenty, z czegoś co czytałyśmy ledwo parę razy. Z kilku książek niektóre wiersze i wierszyki zna już praktycznie na pamięć i jak czytamy książkę, służę jej wyłącznie za miejsce do siedzenia. Z drugiej strony, część mówi zupełnie po swojemu…
Była sobie raz grajeczka, pokochała grajkę. Król wyprawił im wesele i baja skończona – tak, to jedna z jej osobistych wersji „Bajki iskierki”. A na stacji stoi Lomokotywa – pomimo tego, że po sylabach wychodzi lokomotywa. Ale gdy proszę o powtórzenie, to reaguje jak Joey uczący się francuskiego z Phoebe.

Ale! Dość o językowych zdolnościach Kitki. Mam wygadany egzemplarz dziecka, po prostu. W każdym razie, Kitka w którymś momencie przysiadła się do stoliczka, na którym ma rozrzucone kartki i kredki. W pewnej chwili woła mnie, że będziemy rysować. Podaje mi kredkę i mówi:

- Mamo, narysuj mi kotusia! Proszę!

Pomimo „proszę”, wiem, że nie ma opcji odmowy.
- Mam ci narysować kotka, tak? – dopytuję, siadając na ziemi obok niej.
- Nie, kotusia! Narysuj mi kotusia! – mówi z naciskiem, jaki tylko potrafi wywierać dwulatek. Kotuś. Nie kotek, tylko kotuś. Biorę kredkę do ręki i patrzę z powagą na córkę.
- Hm… No dobrze. Ale jak wygląda kotuś? Jak kotek?
- Tak!
- Ale… ma skrzydełka? – zadaję podchwytliwe pytanie, ciekawa jak zareaguje Kitka.
- Tak!
- Jak motylek? – dopytuję, rysując kółko, które docelowo ma zostać kotusiową głową.
- Tak! – potwierdza moje przypuszczenie Kitka.
- I ogonek jak papużka?

Ponownie otrzymuję ze strony Kitki pełne entuzjazmu, zielone światło. W ten sposób otrzymałyśmy kotusia. I kotusie wyparły zwykłe kotki, o których narysowanie jak do tej pory notorycznie prosiła mnie Kitka. Potem dostałam kolejną kredkę i tę samą prośbę – o kotusia. Chyba dostałam po kolei wszystkie kolory, jakie w zasięgu ręki miała Kitka. Więc kartka bardzo szybko zapełniła się skrzydlatymi kotusiami.

Następnego dnia, Kitka znowu zasiadła do stolika i scenariusz się powtórzył. Co prawda bez pytań pomocniczych, bo już wiedziałam jak narysować kotusia. Novum była natomiast prośba o dorysowanie kotusiom nakryć głowy. Więc mamy teraz kartkę pełną kotusiów, z czego każdy ma co innego na głowie. Jeden ma więc cylinder, inny zaś wełnianą czapkę, następny ułańską rogatywkę, sombrero czy beret. Jak pokazałam Lubemu nasze dzieło, beret od razu rzucił mu się w oczy, po czym stwierdził, że może powinnam coś o nich napisać? Być może. Ale rysowanie kotusiów mnie tak wciągnęło, że zanim wymyślę jakie mogą mieć charakterki i przygody, to zasiadłam do tabletu i dałam się ponieść inspiracji, jaką otrzymałam od Kitki.
Zwykle tego nie robię, ale efekt przerósł moje oczekiwania i myślę, że pierwszy (oby nie ostatni) Kotuś zasługuje, by zaistnieć również tutaj.

 Kotuś

W ogrodzie z pajęczyny

19 lutego 2012, niedziela
ćwierć na dwunastą w nocy


Kolejna niedziela ma się ku końcowi. Pewnie, kiedy skończę pisać poniższe - będzie już poniedziałek. Chociaż kto wie? Może zdążę przed północą.

Mieszkanie na Oliwie to już historia. Może więc o niej powinnam powiedzieć więcej? Trudno mi przystać na zmiany, ale jak już coś zmienię i przywyknę, to potem żal mi to porzucać. Tak mniej więcej wyglądają moje odczucia w stosunku do Oliwy. W zasadzie – Starej Oliwy.
Okolica była wielce urokliwa. Niemal same stare, poniemieckie wille z lat dwudziestych i trzydziestych zeszłego wieku. Stare drzewa w przydomowych ogródkach. Właśnie, ogród…

Kawalerka była zaledwie przysposobionym do bycia osobnym mieszkaniem pokojem, wydzielonym z mieszkania na parterze żółtej willi. Dlatego nasze mieszkanko posiadało jedno, jedyne okno. Pod oknem stał duży, masywny, rozkładany stół. Nie z jakiejś tam płyty, ale z prawdziwego drewna. Mocny, ciężki stół. Na nim zaś stał laptop Lubego. Z racji poszukiwania pracy przez cały okres mieszkania na Oliwie, sporo czasu spędzałam przy komputerze. Raz na jakiś czas jednak trzeba było oderwać wzrok od monitora, podnosiłam go więc na okno.
Za nim rozciągał się widok na ogród...

Tuż przy ścianie willi rosły krzaki, których imion nie znam. Jednakże nie o krzewy chodzi… ale o ptaki, które raczyły raz na jakiś czas zaglądać do nas. Przysiadywały na gałęziach bliskich oknu. Zwłaszcza, gdy zima przypomniała sobie o istnieniu Pomorza. Krzewy i drzewa w ogrodzie pozbyły się resztek liści, więc jedyną ich ozdobą były przysiadające w gałęziach barwne, skoczne sikorki.

Swoją drogą mam chyba szczęście do dostrzegania, albo ostatnio bardziej zwracam uwagę na otoczenie? 

Pewnego razu szłam wzdłuż ulicy biegnącej przez las. Na granicy chodnika i linii drzew, wśród śniegu i krzaków, igrała wielość ptaszków. Nie mam pojęcia jakiego gatunku, bo nie były to zwyczajne wróble, ani też sikorki, które potrafiłabym nazwać. A wielkościowo pasowałyby do jednego i drugiego rodzaju ptaków. Jeśli dobrze pamiętam, miały czarne lub ciemne upierzenie z jaśniejszymi akcentami na głowie oraz skrzydłach, nie wiem czemu ale wydaje mi się, że miały żółtawy bądź pomarańczowy pasek na skrzydełkach. Ale były tak ruchliwe, że przyjrzenie się im dokładnie graniczyło z niemożliwością.
Innym znów razem dostrzegłam wyjątkowego ptaka, który przysiadł na krzewie tuż przy wejściu do sieni żółtej willi. Był niemal idealnie okrągły, zapewne starał się ogrzać strosząc pióra, a ubarwieniem przypominał nieco samicę kosa, ciemnobrązowe z jaśniejszymi plamkami. Nie mam bladego pojęcia, cóż to mogło być za boskie stworzenie.

Lubiłam ogród, który otaczał żółta willę. Lubiłam patrzeć, jak niebo barwi się na różowo, kiedy słońce z wolna zachodziło, by utonąć w morzu. Wszystkie drzewa i krzewy oraz pobliskie domostwa oblekały się w mroczniejący z każdą chwilą cień, stając się zaledwie kształtami na tle wieczornego nieba.

Lubiłam również strych żółtej willi. Ponieważ kawalerka nie posiadała wystarczająco dużo przestrzeni, aby móc suszyć w niej pranie, korzystaliśmy z poddasza. Zresztą… z powodu narożnego usytuowania kawalerki, w pokoju było chłodno i wilgotno, więc tym bardziej suszenie czegokolwiek nastręczało pewnych problemów. Chemiczny pochłaniacz wilgoci bardzo szybko tracił swoje właściwości. A pozostawienie herbatnika na noc poza zamkniętym pojemnikiem, sprawiało, że rano ciastko było wyjątkowo plastyczne. W każdym razie… pozwolono nam korzystać ze strychu.
Chodziłam więc na górę, aby pod dachem rozwiesić pranie. Nie wiem dlaczego, ale na wspomnienie tego, przychodzi mi na myśl fragment z "Przechadzki z Orfeuszem", Kaczmarskiego.

„Ostrożnie stawiaj stopy, po ludzkich stąpasz resztkach”.

Nie było to może aż tak makabryczne… Ale niewątpliwie należało się poruszać ostrożnie. Schody, co prawda były solidne. Jednocześnie były solidnie zarzucone najróżniejszymi szpargałami, które najwyraźniej nie były potrzebne, a zarazem nikt nie chciał ich wyrzucić. W każdym razie od pierwszego piętra aż po strych piętrzyły się przeszkody. Gdy jednak wreszcie udało się dotrzeć na górę, nadal należało pozostawać ostrożnym. Drzwi były zamykane na bardzo prosty skobel. Wystarczyło go podnieść…

„Nie ścigaj się z obłokiem, umarli się nie spieszą”

To był strych, dokładnie taki jaki sobie zawsze wyobrażałam. Tak właśnie według mnie wygląda idea strychu. Każdy krok budził z niebytu dźwięk, przeciągły jęk deski. Każdy krok zaburzał chaos kurzu, który pokrywał prowizoryczną podłogę. W paśmie światła, wpadającym przez okno, tańczyły drobiny pyłu. Jedyną wolną przestrzeń stanowiła ta, którą przeznaczono na suszarnię. Każdy inny kąt, każdy fragment strychu, zajmowany był przez zapomniany sprzęt. Fotele, krzesła, trójdrzwiowa szafa, szafeczki, i wiele innych. Przykryte kurzem lat i historii. Kojarzył mi się ze strychem, który wykreowałam w pewnej opowieści, jeszcze w czasach gdy miałam naście lat. Nie zauważyłam jednak tam żadnego kufra, ale zapewne w szafkach i komodach mogło kryć się niejedno. Kto wie, jak wiele może zostać pogrzebane na strychu? Wśród kurzu, pajęczyn i zapomnianych i porzuconych przedmiotów?

Ten strych, to było doskonałe miejsce, żeby schować się przed całym światem i samemu zostać jednym z zapomnianych sprzętów. To jednak nie wchodziło w rachubę. Nigdy nie było brane pod uwagę. Ale każde wejście na strych, było przeżyciem. W późniejszym czasie coraz mniej przyjemnym... ponieważ nadeszły chłodne, zimowe dni;  dłonie grabiały z zimna podczas rozwieszania rzeczy na tych paru sznurach, a pranie i tak nie chciało schnąć. W końcu, gdy właściciele włączyli ogrzewanie, zaczęliśmy suszyć pranie przy kaloryferze. Od tego czasu ani razu nie byłam już na strychu, niestety. Sprzęty pozostaną zapomniane, przykryte kurzem lat i swoich własnych historii, których nikt już nie usłyszy.

Moja mała, świecka tradycja

3 stycznia 2011, poniedziałek
czterdzieści minut na siódmą wieczór 

Dawno nie jechałam w tak zatłoczonym pociągu, choć - prawdę mówiąc - spodziewałam się czegoś mniej więcej w tym stylu. Ostatecznie to drugi stycznia. W chwilach zwątpienia myślałam: a mogłam jechać pociągiem o siódmej! Mogłam, ale nie pojechałam, bo spałam do dziewiątej. Pocieszałam się myślą, że mnie przynajmniej udało się wsiąść…

Sporo ludzi, którzy również chcieli jechać nie zdołali się zmieścić w pociągu. Mam wrażenie, że na peronie zostało więcej niż połowa oczekujących. Mnie udało się tylko dzięki uprzejmości chłopaka w rastafariańskiej czapce, który pomógł mi w ścisku przy drzwiach pociągu zdjąć plecak i umieścił go w toalecie, gdzie przebywała czwórka osób: trzy dziewczyny i chłopak z M.L. Kossakowską i jej „Siewcą Wiatru”, a także ich bagaże. Później ludziom, którym udało się przepchać przez korytarz ku toalecie, mówiliśmy: tutaj pan/pani nie skorzysta – awaria! Ewentualnie: Ale tam są cztery osoby i bagaże, i drzwi się nie zamykają… No, chyba, że to panu/pani nie przeszkadza? Lub wysyłaliśmy ich do toalety w wagonie obok, gdzie co prawda siedziało pięciu lub sześciu chłopa, ale za to byli bardziej „mobilni”, jak ktoś zauważył. Dwa razy wpuściliśmy do „naszej” toalety matkę z dzieckiem. Osoby w ubikacji stanęły twarzą do ściany, jedna w drzwiach i w ten sposób zdołali zapewnić chłopczykowi choćby minimum prywatności. Ktoś przy drugim razie krzyknął do nich: „Ustawić się! Pod ścianę!” Zresztą, to nie był jedyny objaw wisielczego humoru dnia wczorajszego:

Pewna dziewczyna rozmawiała przez telefon. Nie zazdrościłam jej szczególnie, mimo że miała walizkę, na której mogła usiąść – ja do dyspozycji miałam tylko pionową rurkę przy ścianie, na której powiesiłam torbę i reklamówkę z jedzeniem. Ba! Opierając się o ową rurkę udało mi się nawet parę razy przysnąć… Natomiast jasnooka dziewczyna jechała do Warszawy - z przesiadką w Poznaniu, a nasz zapchany pociąg z każdą chwilą nabierał coraz większego opóźnienia – bo choć od momentu w którym wsiadłam, nikomu nie otworzyliśmy drzwi aż do Poznaniam, to pociąg na każdej stacji stał po kilka-kilkanaście minut. W każdym razie, jak się rzekło - dziewczę rozmawiało przez telefon i w pewnym momencie powiedziała: Jadę pociągiem. A pewien młodzian stojący obok (nota bene mój kumpel z grupy! sic! Jaki ten świat mały) rzucił z głupia frant: …do Oświęcimia! Cóż,… „Historyczna rekonstrukcja pociągu śmierci” – jak rzekł pewien człowiek w innym, równie zatłoczonym pociągu.
Swoją drogą kumpel wracał z Sylwestra nad Morzem ze znajomymi (jak się później domyśliłam - czworo jego znajomych pilnowało w toalecie mojego plecaka). Wspólnie rozwiązywali krzyżówki. Jedna z dziewczyn czytała na głos pytania, a odpowiadali jej prawie wszyscy w okolicy. Niekoniecznie byli to jej znajomi. I tak to się jechało… Czasem informując osoby z toalety na jaką stację właśnie się wtoczyliśmy. Chłopak z rastafariańską czapką otwierał na stacjach drzwi – oczywiście tylko wtedy, kiedy za drzwiami nie było peronu! Po co? Cóż, czymś trzeba oddychać, prawda? I tak jechałam, przysypiając, a czasem rozmawiając z chłopakiem w trójkolorowej czapce i z jego dziewczyną, od czasu do czasu rzucając hasłem do krzyżówki. Jechałam z nadzieją, że – może w Poznaniu uda się wcisnąć do przedziału? Może…

Do Poznania dojechaliśmy z siedemdziesięciominutowym opóźnieniem. Udało mi się przedostać w głąb wagonu. Niestety nie mogłam liczyć na miejsce siedzące w przedziale, musiałam się zadowolić stojącą miejscówką przy oknie na korytarzu. Kawałek dalej stał kumpel z grupy ze swoimi znajomymi, części z nich nawet udało się znaleźć pojedyncze miejsca siedzące – na wysuwanych krzesełkach w korytarzu.
Obok mnie stała pani koło czterdziestki, jak śmiem uważać, która wsiadła w Poznaniu i, o dziwo!, była zadowolona z tego okropnego opóźnienia. Dlaczego? Chyba łatwo się domyślić – jechała z Warszawy do Opola z przesiadką w Poznaniu. Jak powiedziała jej poznańska kasjerka: Chyba jest pani jedyną osobą, która cieszy się z opóźnienia pociągu. Pewnie kasjerka miała rację. Trochę pokonwersowałam z panią „o życiu i kosmosie”, ja ją poczęstowałam cukierkiem, ona mnie wafelkiem. I jakoś się jechało. Za oknem szarość przechodziła w coraz ciemniejszy granat. Rzut okiem na zegarek, prawie piąta po południu. Powinniśmy już dojeżdżać do Wrocławia, gdyby nie to, że dopiero godzinę temu wyjechaliśmy z Poznania. Gdzieś z głębi ducha wyrywa się ciężkie westchnienie… Ostatecznie wyciągnęłam z torby książkę i zaczęłam czytać, na stojąco może to nie jest zbyt wygodna czynność, ale lepsze to niż gapienie się w mroczniejącą przestrzeń i zamartwianie się: a jeśli dojadę do Katowic tak późno, że nie zdążę na żaden autobus? To co wtedy?!

Ostatecznie usiąść w przedziale udało mi się dopiero we Wrocławiu, czyli koło dziewiętnastej. Tak! Dziewiętnastej! Kiedy według rozkładu zamieszczonego na stronie PKP Wrocław powinnam już mieć dawno za sobą, a za to wyjeżdżać właśnie z Kędzierzyna-Koźlego. Natomiast pierwszy (i ostatni) raz sprawdzany bilet miałam tuż przed Opolem, ha! Jakby kto chciał to do Żmigrodu od Kołobrzegu mógłby jechać za darmo. Cóż, mnie może jedynie pocieszać myśl, że za bilet zapłaciłam całe 10 złotych mniej niż w zeszłym roku dzięki zwiększeniu zniżki studenckiej z 37% na 51%. Z tej też przyczyny Luby również pojechał TLKą do Gdańska, zamiast osobówkami, które pewnie były równie, o ile nie bardziej, zatłoczone od pośpiesznych.

Szczęśliwie do Katowic doturlał się ten pociąg pięć minut przed dziewiątą, czyli 105 minut po czasie. Jednak na tyle wcześnie, że miałam szansę na złapanie jeszcze parę ostatnich autobusów. Najbliższy odjeżdżał z alei Wojciecha Korfantego, siedemnaście minut po dziewiątej. Poszłam więc możliwie raźnym krokiem w tamtym kierunku.
- Właśnie znalazłem budynek z pocztówki! – słyszę głos za sobą. Mimowolnie, obejrzałam się. Na chodniku stał młody człowiek, który rozmawiał przez komórkę i patrzył wprost na podświetloną fasadę kinoteatru Rialto. Uśmiechnęłam się pod nosem, nie zatrzymując się, bo choć miałam spory zapas czasu to nie wiedziałam ile zajmie mi przejście kilku ulic i Rynku w padającym śniegu. No właśnie! Pierwsze, co mnie zaskoczyło w Katowicach to był śnieg! Gęsto padające, duże płatki śniegu. Kiedy wyjeżdżałam z Pomorza w ogóle nie padało.
Krótki spacer na al. Korfantego był niezwykle spokojny i w pewien sposób odrealniony. Samochodów jak na lekarstwo, ludzi prawie w ogóle. Cisza i spokój. Jak ktokolwiek mógłby powiedzieć, że to jedno z bardziej niebezpiecznych miast w kraju? No, jak!? Nie w takiej chwili jak wówczas.
Cienka warstwa świeżego śniegu pokryła bielą ulice, rynek i budynki. Grube płatki śniegu oblepiają mi czarny płaszcz, który już po kilku chwilach na ramionach staje się niemal zupełnie biały. Złote lampki błyszczą jak miniaturowe gwiazdki wśród ciemnych gałęzi wysokiej choinki. Na drzewach kołyszą się sznury światełek. A z niewiadomego źródła sączy się muzyka. Mnie zaś rodzi się idiotyczna myśl, że to scena jak z filmu. Ten gęsty śnieg wirujący w podmuchach wiatru. Te światła na choince, i drzewach, i rozpięte na drutach między pierzejami wąskiej ulicy. Ta niezwykła cisza, delikatnie mącona subtelną muzyką. Prawie jak w filmie.

Wreszcie dotarłam do przystanku, gdzie oszałamiający czar, w który zaplątałam się na Rynku, poluźnił swoje sploty. Pod wiatą siedział młody mężczyzna, być może miał za sobą trzydzieści lat, może trochę mniej, lub nieco więcej. Kulę trzymał opartą o nogę. Spojrzał na mnie z zaciekawieniem, które zresztą wyraził na głos, skąd jadę, że mam taki wielki plecak. Odpowiedziałam grzecznie. I tak mimochodem wdałam się w rozmowę – dość jednostronną, ponieważ byłam zbyt zmęczona, żeby ją prowadzić, a chłopakowi chyba nie przeszkadzały moje monosylabowe odpowiedzi. Albo po prostu nie dał nic po sobie poznać. Zresztą, nie wszystko, co powiedział zdołałam zrozumieć. Częściowo pewnie winne było tu zmęczenie, częściowo fakt, że stałam parę metrów od niego, prawie poza wiatą, częściowo – to, że chyba miał delikatną wadę wymowy, lub był po paru głębszych, a częściowo winne było to, że on do mnie godoł, a ja właśnie wróciłam z miejsca, gdzie się wyłącznie mówi. Gdyby nie to, że nie jestem zbyt śmiała w rzondzyniu to możliwe, że odpowiadałabym mu również w śląskim. Tak, to jedynie zamiast „tak” mówiłam mu „ja, ja…”, kiedy wspominał, że wie ile może wypić i kiedy jest ta granica, po której już nie będzie mógł chodzić o własnych siłach; lub kiedy mówił, że jego hobby to gra w jednorękiego bandytę – wspomniał, że pewnego razu wrzucił w automat 20 złotych, a udało mu się wygrać parę tysięcy. Choć przyznał, że właściwie to częściej się przegrywa. Ostatecznie, zanim zaczęłam czuć się naprawdę nieswojo, podjechał autobus, do którego wsiadłam. Mężczyzna natomiast został siedzieć na ławce pod wiatą.

Autobus był ciekawą odmianą po zatłoczonym pociągu, ponieważ wehikuł był praktycznie zupełnie pusty. Jechały nim trzy osoby: kierowca, starszy pan o posiwiałych już włosach oraz ja i mój plecak. Bardzo usilnie starałam się nie zasnąć w trakcie jazdy, przewidując, że dojadę na dzielnicę dużo wcześniej niż zwykle. W końcu wysiadłam, zostawiając kierowcę w towarzystwie śpiącego starszego pana, lub vice verso. Właściwie zastanawiałam się, czy starszy pan przypadkiem nie przespał swojego przystanku, ale cóż… Może rzeczywiście jechał dalej?

W domu byłam o wpół do jedenastej (z rodzinnego miasta Lubego wyjeżdżałam koło dwunastej). Normalny człowiek zjadłby coś, ewentualnie tylko zrobił sobie ciepłej herbaty, umył, być może rozpakowałby się po czym zmęczony poszedłby spać. No, ale przecież nie jestem normalna! Zrobiłam powyższe, nawet z ostatnim punktem włącznie - a jakże! Z tym, że dopiero koło drugiej w nocy. Dlaczego? To proste, bardzo proste – telewizyjna dwójka po północy puszczała drugą część transmisji Koncertu Noworocznego ze Złotej Sali Filharmonii Wiedeńskiej. Nie mogłam tego przegapić, zwłaszcza, że bardzo chciałabym odrodzić w sobie tę świecką tradycję, którą pielęgnowałam z Mamą. Do 01.01.2006 zawsze wspólnie oglądałyśmy Koncert Noworoczny.
Tegoroczny koncert był doprawdy niezwykły, bo poza tradycyjnymi utworami kończącymi go, czyli walcem „Nad pięknym modrym Dunajem” J. Straussa syna i „Marszem Radetzkyego” J. Straussa ojca, to nie znałam ani jednej z prezentowanych kompozycji. Choć bynajmniej nie jestem żadnym znawcą muzyki, po prostu lubię słuchać Straussów, a teraz poznałam parę nowych ich utworów. To miło. Choć szkoda, że w środku nocy i prawie zasypiając w trakcie.