Kartki chronologicznie

Prawie jak w szpiegowskim filmie

25 lutego 2011, piątek
chwilę po dziesiątej wieczorem

I jak tu nie wierzyć przysłowiom? Idzie luty – podkuj buty. Śniegu wiele nie ma, za to mróz trzyma taki, że trzeba uważać na chodnikach. Ulice są aż białe od szronu. A zaśnięcie w autobusie grozi śmiercią z wychłodzenia. Dobra, w przypadku tego ostatniego przesadziłam, ale można naprawdę zmarznąć. Przytrafiło mi się to wczoraj, gdy wracałam do domu. Ale najpierw…

Budzik niemiłosiernie dzwonił, starając się mnie wyciągnąć tuż po siódmej spod pierzyny, dodatkowo przykrytej kocem. Z właściwym sobie ociąganiem zwlekłam się z łóżka, czując jak chłód panujący w pokoju atakuje moje ciało. Najpierw stopy, potem łydki, przesuwa się wyżej, przebiega dreszczem wzdłuż kręgosłupa aż ostatecznie dociera do czubka głowy. Otrząsam się. Cóż, nie jest to może zbyt miłe uczucie, ale rozbudza lepiej niż kawa i zachęca do szybszego ubrania się.

Jestem skostniała po prawie godzinnej jeździe autobusem, oczywiście nieogrzewanym, bo dlaczego miałoby być ciepło w pojeździe, kiedy na zewnątrz jest minus piętnaście? Miałam mocne postanowienie, że nie zasnę, tylko będę czytać drugi tom książki, którą sprezentowała mi Kai swego czasu. Nie zdołałam dotrzymać danego sobie słowa. Nie pamiętam nawet w jaki sposób dotarłam do Katowic. To znaczy wiem, jechałam autobusem. Ale stało się to tak nagle! Otworzyłam oczy, a tu już mijamy przystanek przy III Liceum Ogólnokształcącym im. A. Mickiewicza i chwilę później skręcamy w ulicę Sokolską. Trzęsę się z zimna. I powtarzam sobie, że teraz to już nie mogę zasnąć, bo zamiast wysiąść tam gdzie bym chciała to jeszcze wyląduję w Siemianowicach Śląskich. Ostatecznie jednak nie przegapiłam docelowego przystanku, zwie się: Józefowiec Szpital. Kiedyś bywałam tam niemal co tydzień, ewentualnie, co dwa lub trzy. Wtedy jednak musiałam wstawać o szóstej, a czasem nawet i wcześniej, żeby zdążyć na zajęcia rozpoczynające się o ósmej. Rzuciłam okiem na zegarek – punkt dziewiąta. Opatuliłam się szczelniej płaszczem i przeszłam na drugą stronę ulicy, następnie kilkanaście metrów w kierunku Siemianowic, po czym skręciłam w uliczkę tuż przy Carrefourze.

- Dzień dobry, ja do pracowni naukowej – mówię uprzejmie do pana w stróżówce.
- Dowód poproszę – padła sucha odpowiedź. Po otrzymaniu dokumentu z powrotem oraz plakietki z napisem „Gość Archiwum 15” (dzisiaj to było „Gość Archiwum 2”), mogłam wejść głębiej w budynek Archiwum Państwowego w Katowicach. W pewnym oddaleniu, na lewo od pierwszego budynku AP znajduje się Instytut Pamięci Narodowej w Katowicach, ale nigdy tam nie byłam.

Ach, kto by pomyślał! Nie było mnie w Archiwum rok, a może dłużej. Wtedy nie potrzebowałam żadnej plakietki, nikt nie żądał ode mnie dowodu. Witało się tylko z ochroną i mówiło „my na zajęcia do…”, po czym wychodziło przeszklonymi drzwiami po prawej – znów na zewnątrz, a później szło raźnym krokiem nieco pod górkę, po kocich łbach, zakręcało się koło budynku głównego magazynu, i dalej za niewielkim obszarem powiedzmy umownie – parkowym – znajduje się budynek nr 10, gdzie AP wypożycza Uniwersytetowi Śląskiemu dwie nieduże salki, gdzie odbywały się zajęcia. Dalej się odbywają, tylko już bez mojego moim udziału. Ech, szkoda, były naprawdę ciekawe. Zwłaszcza, jak któregoś razu, majową porą, doktor postanowił przeprowadzić zajęcia na zewnątrz. Rozłożyliśmy się na trawie (w tym „parku”) i powtarzaliśmy materiał do kolokwium, albo już do egzaminu? Nie pamiętam. Przyuważyłam wówczas sójkę, beztrosko skaczącą między krzaczkami, by chwilę później odlecieć. Czy wybrała się za Morze? A kto ją tam wie.

Po umieszczeniu płaszcza i torby w przeznaczonej do tego szafce... Dzięki bogom, miałam w portfelu piątaka, bo inaczej mogłoby być niewesoło! Z kluczem od szafki w kieszeni, plakietką przyczepioną w pasie, teczką pod pachą i duszą na ramieniu, otworzyłam przeszklone matowym szkłem drzwi, prowadzące do pracowni naukowej.

Formalności zajęły mi chwilę. Musiałam wypełnić „Zgłoszenie użytkownika”, które to wypełnia się, kiedy pierwszy raz w danym roku człowiek korzysta z zasobów archiwum. Imię, nazwisko, adres, nr dowodu osobistego… A, no tak. Cel w jakim się będzie grzebać w aktach, ewentualny zleceniodawca i zespół lub zespoły, które nas interesują (Dead Can Dance, Trans Siberian-Orchestra, Carrantouhill…). Dobra, żarty na bok!

- Hm… a ma pani dokument z uczelni? – zapytała mnie archiwistka o miłej i dziwnie znajomej oku aparycji. Ciągle mam wrażenie, że już ją kiedyś widziałam. Może skończyła studia dwa lub trzy lata temu? Może rzeczywiście widziałam ją na uczelni? A może tylko tak mi się wydaje.
- Tak, mam – z dumą wyjmuję z teczki zaświadczenie, które dostałam na moją prośbę od pani promotor, że jestem jej seminarzystką. Ha! Jednak dobrze myślałam, że będzie potrzebne. I pewnie pani promotor miała rację, że w archiwum lubią pieczątki; bo poza jej podpisem miałam na zaświadczeniu też pieczątkę instytutu.
- Czy mogłabym prosić o inwentarz do tego zespołu? – zapytałam uprzejmie. Trudno zamawiać akta, jeśli nie wie się, co kryje się w teczkach pod danymi sygnaturami, prawda?
- Ależ oczywiście – dostałam do ręki teczkę z książkowym inwentarzem. Tak uzbrojona weszłam do akwarium.

Może zatrzymajmy się w tym miejscu. Dlaczego akwarium? Wyobraźcie sobie takie miejsce: Po przejściu krótkiego korytarzyka wchodzicie do większego pomieszczenia. Po prawej ręce znajduje się lada, przy której obsługiwani są petenci. To tam składa się zamówienie, odbiera przywiezione z magazynu archiwalia i tam się je oddaje. Po lewej zaś, w niewielkiej niszy znajduje się biblioteka AP, tak mi się wydaje, że to jest biblioteka, ale szczerze mówiąc nie przyglądałam się uważnie. Naprzeciwko natomiast są drzwi do dość sporych rozmiarów pomieszczenia. Z miejsca przy ladzie doskonale widać kto jest w środku, ponieważ ściana od mniej więcej połowy wysokości aż do sufitu jest przeszklona. Nie jest to jedyna szklana ściana w pracowni naukowej. Podobnie wygląda lewa ściana pomieszczenia. Pomiędzy nią, a zewnętrzną ścianą budynku jest korytarz, który prowadzi dokądś. Dokąd? Nie wiem, nie sprawdzałam, w końcu jestem tam tylko gościem. Widziałam jednak każdego, kto przechodził tym korytarzem, no i mnie również widziano. Stąd wzięło się to prześmiewcze określenie na pracownię katowickiego AP – akwarium. Określenie to usłyszałam po raz pierwszy na drugim roku studiów, na pierwszych lub drugich zajęciach z Wstępu do Archiwistyki, gdy doktor zrobił nam wycieczkę po terenie AP, oswajając nas – nieobytych – z okolicą.

Przejrzenie inwentarza zajęło mi chwilę, ale w końcu wybrałam pięć jednostek, które wydały mi się najbardziej rozsądne. Oczekiwanie na przyjazd archiwaliów z magazynów nieco się przedłużał, więc wybrałam się na zwiedzanie. Szczerze mówiąc, nie było nic ciekawego do oglądania, ponieważ akurat w holu nie było żadnej wystawy. Tzn. wystawa była, ale nieciekawa, ot makiety budynków. Dokładniej była to pokonkursowa wystawa projektów budynku Archiwum Państwowego w Katowicach oddział w Bielsku-Białej. Wygrał projekt, który zakładał możliwość rozbudowy powierzchni magazynowej. Bardzo przemyślne i sprytne rozwiązanie moim zdaniem.

W międzyczasie przeczytałam wstęp do inwentarza, z którego dowiedziałam się o historii zespołu, z którego miałam zamiar korzystać, czyli Polskiego Komisariatu Plebiscytowego dla Górnego Śląska w Bytomiu. Długa nazwa, ale cóż zrobić? Ów zespół obecnie ma niecałe 2 metry bieżące, ale w 1933* było tych metrów 50 (sic! Z czego, jak wyczytałam już wówczas był to niekompletny zespół – podwójne sic!). 50 metrów, gdyby ustawić te akta w pionie to stos przewyższyłyby mój blok. A zostało niecałe 2 metry. Szkoda.

*rok powstania Archiwum Państwowego w Katowicach

W końcu otrzymałam zamówione archiwalia. Dwie teczki i dwie szpule mikrofilmów. Teraz zaczęła się cała zabawa… Sporo jej było przy instalowaniu mikrofilmu w rzutniku, czy jak się ta tajemnicza machina nazywa. Prawie pięć godzin spędziłam na czytaniu ulotek i odezw przed tym ustrojstwem. Ponieważ to było na prąd, tzn. żarówka, która podświetlała kliszę leżącą na szybce i przykrytą drugą szybką (, bo resztę maszyny obsługuje się ręcznie), i że było stare dość, a przynajmniej na takie wyglądało – to buczało okropnie. Ból głowy, jaki wyniosłam z archiwum, przeszedł mi dopiero późnym wieczorem i to przy pomocy końskiej dawki ibupromu. Wcześniej ani herbata, ani krótka drzemka nie chciały pomóc.

Wiecie, dopiero przy przeglądaniu mikrofilmu, powiększaniu czy pomniejszaniu, kręceniu korbką tam i nazad... Dopiero wtedy przyszła mi do głowy myśl, że jednak fajnie być historykiem. Siedzieć w ciszy (nie licząc tego buczenia), przerywanej szelestem kartek z akt przeglądanych przez innych gości archiwum. I wpatrywać się w słowa, oglądać czarnobiałe zdjęcia. Przeglądać gazety sprzed dziewięćdziesięciu lat. Reklamy zamieszczane w nich wydają się takie egzotyczne, np. reklama krawca szyjącego ubrania komunijne dla chłopców, czarne i granatowe a w nawiasie dodane – modre, żeby wszyscy zrozumieli. Albo kto inny reklamujący firmę: transport, spedycja, wynajem furmanek. Czy też reklama samego działu ogłoszeń: szukasz pracy, poszukujesz pracownika, zamieść anons w Gońcu Śląskim a osiągniesz cel. Mniej więcej tak to brzmiało.

***

Najlepsza była jednak rozmowa z Lubym już po wyjściu z pracowni. Wspomniałam mimochodem, że pracowałam na zmikrofilmowanych aktach. On na to:
- Przeglądałaś mikrofilmy!? O, to zupełnie jak na filmach szpiegowskich! Hans Kloss zawsze oglądał je pod lupą!
Taaak, a „w Paryżu najlepsze kasztany są na placu Pigalle”. „Zuzanna lubi je tylko jesienią”.
Ja nie oglądałam pod lupą, tylko przy użyciu machiny. Dzisiaj zresztą też. Do tego czytałam materiały agitacyjno-propagandowe przygotowywane na wiece. Swoją drogą ciekawa rzecz. No, ale mniejsza już o to. I tak się rozgadałam aż nadto, jak zwykle. 

Zakończę wesołym akcentem:

Dzwoni telefon. Luby pyta niemal od „progu”:
- Jak nazywa się ten utwór grany w filmach przez wampiry? Gdzie tak siedzą i grają na organach?
- Toccata i fuga d-moll, Bacha* – odpowiedziałam prawie z marszu.
Dlaczego to takie zabawne? Bo on i nasz wspólny przyjaciel dyskutowali na ten temat dłuższy czas i nie mogli sobie tego przypomnieć tak bardzo, że jak ujął to Luby: „od tego mózg mi zaraz wyparuje!”. Cóż, najwyraźniej uratowałam mózg Lubego przed samozniszczeniem…

*choć jak tak słucham teraz tego utworu, to mam wrażenie, że wampiry zwykle znają tylko początek Toccaty.