12 kwietnia 2011, wtorek
ćwierć na dziesiątą wieczorem
Dawno, dawno temu… W trakcie rozmowy z Lubym, ów zaczął się zastanawiać nad tym, dlaczego ludzie ukrywają swoje pamiętniki. Zdaje się impulsem dla tej wymiany zdań był artykuł o tym, że ktoś gdzieś odnalazł zapiski kogoś, które zostały ukryte gdzieś. To gdzie i czyje były to zeszyty nie ma absolutnie najmniejszego znaczenia w tym miejscu dla dalszych rozważań. W końcu nie w tym rzecz. Chyba to wtedy, przypadkiem zupełnym, dzięki pomocy wujka Google i ciotki Wiki natknęliśmy się na „Pamiętnik znaleziony w wannie”, Stanisława Lema.
Przyznaję, że nigdy nie przeczytałam tej powieści, może kiedyś. Właściwie nigdy nie zdołałam przeczytać żadnej powieści Stanisława Lema. Aczkolwiek próbowałam i wciąż mam nadzieję, że uda mi się skończyć ją czytać – półtorej roku temu zaczęłam lekturę „Głosu Pana”, według jednego z moich znajomych to najtrudniejsza książka Lema, jaką czytał – a mówił, że przeczytał większość. Cóż… Jeśli spadać to z wysokiego konia, prawda? Czy jak brzmiało to przysłowie. W każdym razie od ponad roku nie zajrzałam do tej książki ponownie, grzecznie stoi na półce i czeka napoczęta, tak jak „Pan Wołodyjowski”, znanego skądinąd Henryka Sienkiewicza oraz „Katedra Marii Panny w Paryżu”, Wiktora Hugo.
*dopisek na marginesie: z tych wymienionych tylko jedną przeczytałam do końca, tę trzecią.
Wracając jednak do „Pamiętnika…” prosto z wanny, czemu o tym piszę? Chciałam to miejsce nazwać – rękopisem znalezionym w wannie (albo pod wanną), żeby było zabawnie i dowcipnie. Skoro jednak Stanisław Lem mnie ubiegł, co za tym idzie - musiałam zmienić koncepcję. Po prostu nie wypada ściągać.
W sumie, jak się na tym głębiej zastanowić, to dlaczego ludzie ukrywają swoje pamiętniki? Chyba tego nie zrozumiem, może dlatego, że mój pamiętnik – a przyznam się bez bicia, że prowadzę takowy z różnym szczęściem od 13 sierpnia 2003 roku – nigdy nie był ukrywany. Ewentualny znalazca nie mógłby się więc poszczycić, że odnalazł pamiętnik w wyjątkowo przemyślnie urządzonej skrytce. Aktualnie zeszyt leży wśród wielu szpargałów i książek na kawowym stoliczku, który stoi na środku pokoju - zazwyczaj. Zazwyczaj, ponieważ ze względu na łatwość przenoszenia go, czasem ląduje bliżej mebli, albo okna w zależności od moich humorów i potrzeb. Można by rzec, że mój pokój każdego dnia jest inaczej umeblowany dzięki mobilności rozklekotanego stoliczka kawowego, który niewątpliwie pamięta lepsze czasy, gdy jego nazwa odpowiadała funkcji, którą spełniał.
Wiele lat spędził w salonie mojej Babci, w otoczeniu dwóch prostych foteli obitych czerwoną tapicerką. Zwykle przykryte były narzutami w kolorowe pasy – czerwone po bokach oraz jeśli mnie pamięć nie myli z akcentami bieli, zieleni, niebieskiego i jeszcze innych barw. Przy stoliku stała wysoka lampa ze złocistym abażurem. A nieopodal, już pod samą ścianą – pomiędzy kaflowym piecem a witrynką, umieszczony na niewysokiej, drewnianej podstawce znajdował się ogromny wazon, w który zawsze wetknięte były sztuczne słoneczniki. Dziś nie powiem Wam ile ich dokładnie było, ale wydaje mi się, że co najmniej trzy.
To był taki miły, kawowy kącik u Babci. W zimie od kaflowego pieca biło przyjemne ciepło, choć może to już tylko wytwór mojej wyobraźni? Dziś, zamiast wysokiego pieca wyłożonego ciemno-brązowymi kaflami stoi komoda. Zresztą, to już zupełnie inne mieszkanie, choć wciąż istnieje w nim coś nieuchwytnego, coś co zmusza do wspomnień. Może to ciche tykanie Zegara i mocny ton, który wybija godziny i nieco delikatniejszy, dzielący godzinę na pół?
On się nie zmienił. Ani o jotę. Wciąż wyniosły, o czarnym drewnie, a może malowany na czarno? Nigdy nie dochodziłam prawdy o jego kolorze. Zawsze był czarny, po prostu. Dwa ciężkie, pozłacane ciężarki obniżają się z wolna, z każdą sekundą, którą odmierza wahadło o okrągłym, zdobnym sercu. Pamiętam ten charakterystyczny dźwięk przesuwanego łańcucha, kiedy Mama uważnie podnosiła ciężarki. Najpierw ten po lewej, później ten z prawej. A może odwrotnie?
Wtedy jeszcze musiała uważać na stolik przy wersalce, na którym stał duży, ale chyba czarno-biały telewizor. Pod spodem, na półeczce stało radio – całkiem spore, o intrygującym wyglądzie (albo dla mnie było spore, gdy się ma lat kilka wszystko wydaje się większe). Nie było podobne do niedużego, przenośnego radyjka o jednym głośniku i jednej kieszeni kasetowej, które znajdowało się u nas w domu. Tamto w ogóle nie miało kieszeni, w dodatku miało drewnianą obudowę, a nie plastikową jak nasz poczciwy, czarny Grundig. Posiadało jeden głośnik obity jasną, beżową dziurkowaną materią. Pod nim była ciemna listwa ze skalą i dużą liczbą napisów a pod nią beżowe przyciski, których przeznaczenia nigdy nie odgadłam, no i oczywiście dwa pokrętła – jedno odpowiadało za głośność, drugim przeszukiwało się skalę. Mama kiedyś wspomniała, że Dziadek słuchał na tym odbiorniku Radia Wolna Europa. Co stało się ze starym, dziadkowym radiem? Któż to może wiedzieć? Może znalazło przytulny kąt gdzieś na wysypisku, lub w radiowym raju, dokąd wędrują stare radia po dobrze wysłużonym życiu. Może owo drewniane cudo spotkało tam czarnego Grundiga, który wiele lat służył u mnie w domu.
Z całej gromady mebli pozostał na swoim miejscu już tylko Zegar. Do dzisiaj ma pękniętą szybę w drzwiczkach, które chronią złotą tarczę o czarnych cyfrach i wskazówkach przed nadmierną ilością kurzu. Nie mam pojęcia, jak to się stało, że szyba pękła. Dla mnie od zawsze była taka, jaka jest. Po prostu. Dlatego widok Zegara zawsze uruchamia pewien mechanizm w mojej duszy, jakby ktoś otworzył tamę… Strumień wspomnień opływa mnie wówczas bez żadnych przeszkód.
Do tego wszystkiego dochodzi widok z okna. On nie zmienił się niemal w ogóle. Tylko pociągi rzadziej przejeżdżają. Widok na ulicę przy której po obu stronach stoi ciąg poczerniałych sadzą kamienic, czyli familoków. Drugi koniec ulicy również zamknięty jest kamienicą, tynk zapewne miał jakiś kolor… Dziś pozostała tylko szarość przełamana jedynie barwą, zwykle zieloną lub żółtą, którą mieszkańcy obramowali okna swych mieszkań. Zaś pomiędzy pierzejami na kablach zawieszone zostały lampy, które huśtają się przy silniejszych podmuchach.
Kilka dni temu, późnym wieczorem opuszczałam gościnne mury starej kamienicy. Ostrożnie schodziłam po nieremontowanych od dawna, drewnianych schodach. Niemal zatrzymałam się w pół kroku, już na parterze, kiedy przez szybę w drzwiach wyjściowych zobaczyłam pełną perspektywę ulicy aż do zamykającej ją kamienicy. Widok był tak niesamowity i nieoczekiwany, że przez dłuższą chwilę nie wiedziałam, gdzie się znajduję. Byłam już wcześniej w tym miejscu, gdzie wymieniono stare, drewniane drzwi na nowe – plastikowe, po tym jak zamontowano domofon z otwieraniem drzwi kodem. Nigdy jednak nie zwróciłam uwagi na ten niezwykły widok. Tego wieczora był nieco przerażający, jakby żywcem przeniesiony z dreszczowca:
Ciemne kamienice. Z co poniektórych okien sączyło się blade światło, przytłumione przez zaciągnięte zasłony. Równolegle zaparkowane samochody. W okolicy jednej z bram stało dwóch lub trzech młodych ludzi ubranych w luźne, dresowe stroje. To jeszcze nie byłoby tak dramatyczne, gdyby nie atramentowa czerń nieba przesłoniętego gęstymi chmurami. I wiatr, silny wiatr wiejący prosto w twarz i boleśnie wtłaczający wydychane powietrze z powrotem do płuc. Wiatr, który z ogromną siłą kołysał zawieszonymi nad ulicą latarniami. Niewątpliwie nielekkie lampy były dla niego niczym papierowe lampiony podwieszone na sznurkach. Żółte plamy światła rzucanego przez latarnie przesuwały się po ulicy, sprawiając, że cienie wokół zaczynały poruszać się w niezrozumiałym, tajemniczym i dzikim tańcu. Do wtóru grał im szum wiatru zmieszany z przejmującym skrzypieniem wydawanym przez kable i kołyszące się lampy… Gdy wreszcie wyszłam na główną ulicę poczułam nagłą ulgę i mimochodem zwolniłam kroku, choć przecież tak naprawdę - nie było czego się bać.
Bezpiecznie wróciłam do domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz