29 września 2018, sobota
trzy ćwierci na siódmą wieczór
Ostatnio niezbyt często zdarza nam się korzystać z komunikacji miejskiej. Szczecinek nie jest aż tak rozległym miastem, a przynajmniej - nie mieszkamy aż tak daleko od Teściów. Wystarczająco jednak, by utrzymywać ze sobą bardzo przyjazne stosunki. Spacer do Dziadków zajmuje nam zwykle koło godziny, bo w piękną pogodę nie ma sensu się spieszyć. Czasem nawet dłużej, biorąc pod uwagę, że Kitka bardzo lubi spać w wózku, gdy przyjemnie buja ją na wertepach. Zwykle też wracamy na piechotę. Dzięki temu w ciągu dnia robimy zdrowe siedem kilometrów spacer.
Dziś jednak zasiedzieliśmy się u rodziców Lubego i postanowiliśmy wrócić autobusem. Zagadywaliśmy Kitkę, by nam nie zasnęła po drodze, obserwując mimochodem mijane ulice.
Przejeżdżaliśmy akurat jedną z głównych arterii, przy której, po obu stronach, mieszczą się sklepy różnej maści. Okna jednego z lokali, znajdującego się już niemal na wylocie ulicy, oklejone zostały krzykliwą informacją - do wynajęcia. Luby przez dłuższą chwilę bardzo intensywnie się mu przyglądał. Autobus ruszył z przystanku, a on wciąż się wpatrywał w oklejoną witrynę. Zaintrygowana zapytałam w końcu:
- Co jest?
- A nie... - mruknął, odrywając wreszcie wzrok od budynku. - Myślałem, że zamknęli sklep z dewocjonaliami. Aż nie chciało mi się wierzyć! - dodał.
- Dewocjonalia? - zapytałam z lekko kpiącym uśmiechem na ustach. - I wierzyć... - dodałam, zawieszając głos na ostatnim słowie. Luby popatrzył na mnie, po czym roześmiał się serdecznie, gdy dotarła do niego gra słów i znaczeń:
- Ahaha, mi nie chciało się! - dokończył.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz