19 kwietnia 2014, sobota,
ćwierć na dwunastą w południe.
Od kilku minut stałam z Lubym na przystanku, oczekując autobusu, który według wszelkich znaków na niebie i ziemi miał przybyć „niebawem”. Jednak to niebawem strasznie zaczynało się dłużyć, a nas czas naglił. Przygryzłam wargę poważnie zastanawiając się nad pewną kwestią. Rozejrzałam się, ale autobusu nie było widać. Spojrzałam na Lubego.
- A może pójdziemy piechotą? – zapytałam.
- Zaraz przyjedzie.
- Nie mówię, że nie… tylko, no wiesz… – odchrząknęłam i uśmiechnęłam się przebiegle, zerkając w kierunku, z którego powinien był nadjechać autobus. – Może jednak pójdziemy piechotą? – zapytałam ponownie z odpowiednim naciskiem, odwracając się do Lubego.
- A… Jasne, racja. Nie ma sensu czekać – przyznał z powagą.
- Właśnie! No to idziemy! - stwierdziłam, wsuwając dłoń pod ramię Lubego. Odwróciliśmy się od przystanku i bardzo, bardzo powoli ruszyliśmy w kierunku, w którym chcieliśmy jechać.
- Po co komu autobus, skoro można się przejść… – dorzucił znacząco Luby.
- Dokładnie. Taki piękny dzień, dobry na spacer. - Podskórnie czułam, że to może się udać. Szliśmy naprawdę powoli, nie oglądając się. Jakbyśmy rzeczywiście mieli zamiar przejść te kilka kilometrów piechotą. Odeszliśmy dwa kroki od przystanku. To był ten moment, właśnie ten. Obejrzałam się. Na skrzyżowaniu, oczekując na światłach, stał autobus. Ten, którym mieliśmy jechać.
- Ha, udało się! Porządny rytuał Przywołania Autobusu – obwieściłam radośnie. – Chyba było wystarczająco przypadkowe, by nie było z tego Paradoksu, prawda? – zapytałam Lubego, nie kryjąc zadowolenia, gdy podchodziliśmy do podjeżdżającego w zatoczkę autobusu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz