16 kwietnia 2020, czwartek
tuż przed ósmą rano
Odkąd zakazali korzystania z wypożyczalni rowerów miejskich,
a z Lubym do pracy chodzimy na zakładkę, drogę do zakładu pokonuję na piechotę.
Pomimo tego, że komunikacja miejska jest za darmo, jakoś tak… Mimo wszystko,
wolę się trzymać z dala. Może to i przesada, w końcu tutaj mamy tylko dwie osoby
z potwierdzoną chorobą, które – de facto – nie przebywają już w mieście.
Najbliższy szpital zakaźny znajduje się ponad 80 kilometrów stąd.
Teoretycznie mogłabym jeździć samochodem, w końcu po coś
zrobiłam to prawo jazdy, czyż nie? Teoretycznie tak, ale… Ale po co? Od domu do
zakładu mam jakieś niecałe dwa kilometry. Rzec by się chciało – rzut granatem.
Znaczy, beretem. Poza tym mam zrezygnować z jedynej opcji spaceru na rzecz
metalowej puszki? O co to, to nie! I to podwójnego spaceru, bo z pracy przecież
trzeba też wrócić. Więc drepczę sobie grzecznie. Wychodzę z bloku, przecinam na
skos teren zielony pomiędzy naszym blokiem, a następnymi, tworzącymi osiedle.
Pokonuję kilka schodków w górę, skręcając przy pochyłym drzewie. Idę dalej,
mijając po jednej i drugiej stronie czteropiętrowe bloki. Przemykam po szerokich
schodach w dół, przecinam ulicę, znów kawałek trawnika, mijam Biedronkę oraz starszego pana z psem, by po
kilkudziesięciu metrach znaleźć się przy głównej ulicy. Zwykle w tym momencie
mija mnie autobus, którym bym jechała do pracy, gdyby nie sytuacja obecna.
Po lewej mijam deptak, który wychodzi wprost na plac przed
dworcem. Budynek dworcowy widzę w niemal całej okazałości z tej odległości.
Choć może okazałość to nadmiar grzeczności. Świetność budowla ma już dawno za
sobą, choć wciąż można dostrzec dawny blask i urok bryły. Dwuskrzydłowe drzwi, z której odłazi brązowa farba, prowadzą do
zabiedzonej hali dworcowej. Jest w niej pewien czar, i przy odrobinie dobrej
woli oraz szczypty wyobraźni, można dostrzec dawne piękno. Zwłaszcza, kiedy podniesie
się wzrok znad czarno-białej podłogi i spojrzy na sufit oraz freski biegnące tuż
pod nim. Na pożółkłych ścianach wymalowano bowiem girlandę, na której niczym
kwiaty rozmieszczono herby najbliższych miast, do których można byłoby się
dostać koleją z tego właśnie dworca.
Jednak moja droga nie kieruje mnie do dworca, więc odwracam
od niego wzrok i idę dalej, do ronda. Na rondzie prosto, ku wylotówce na Piłę,
na wiadukt. Niczym mały rebeliant idę po ścieżce wyjeżdżonej przez rowerzystów
i wydeptanej przez setki osób, które szły tędy przede mną, zamiast po chodniku biegnącym w dole. Dzięki temu unikam
stromych i sypiących się schodków. Za to idę tuż przy ulicy, ale tym razem nie
przeszkadza mi woń wydobywająca się z rur wydechowych mijających mnie
samochodów. Maseczka chociaż na tyle się zdaje, choć co chwila parują mi okulary i przez to niemal nic nie widzę.
Przedwczoraj nie miałam maseczki, ale za to promienie słońca niemal oślepiały mnie, świecąc
między ukwieconymi gałęziami krzewu, który rośnie nieopodal wieży ciśnień. Choć,
gdy wstawałam rano, widok śniegu na trawniku pod sąsiednim blokiem niemal mnie
zmroził. Śnieg! Były święta, to i śnieg musiał być. No tak… ale i tak się
spóźnił, tak samo jak i na te poprzednie. Luby później wysłał mi wiadomość,
chwilę przed ósmą, że gdy Kitka wstała i spojrzała za okno stwierdziła:
- Tak długo się wyspałam, że aż śnieżek spadł!
Cudnie.
Za to dzisiaj dzień rozpoczyna się lepką szarością, za to
bez śniegu. Trudno i darmo, kiedy termometr pokazuje siedem stopni. Nawet
odważyłam się przerzucić na kurtkę, a zimowy płaszcz odwiesiłam do szafy.
Ciekawe, czy na długo?
Na chwilę zatrzymuję się na wiadukcie, by spojrzeć na stację
z góry. Właśnie na peron pierwszy wjeżdża osobówka. Skąd jedzie? Dokąd?
Ciekawe, jak wielu wiezie pasażerów? Pytania pozostawiam jednak bez odpowiedzi,
i ruszam w dalszą drogę. Po chwili znajduję się na drugim brzegu. Za płotem
wita mnie znajomy widok czarnego parowozu. Lokomotywa i dwa wagony wyglądają
jak porzucona przez dziecko zabawka. Choć może nie tyle porzucona, co
zapomniana. Czerwone elementy już wyblakły, białe zżółkły a czerń utraciła swą
głębię, błękit na burtach wagoników też jakby mniej żywa. Do zobaczenia,
Lokomotywo.
Odbijam od głównej ulicy w pierwszą możliwą na lewo i kontynuuję
spacer. Krzewy przy chodniku już coraz śmielej się zielenią. Wiele wcześniej
mijałam pyszniącą się złotem forsycję w czyimś przydomowym ogródku. Choć ogródek
to chyba nie był, bardziej podwórko, bo za płotem stała sporych rozmiarów
kamienica. Coś jak znajome mi skądinąd familoki. Nawet w głębi podwórka stoi
niska zabudowa gospodarcza. Za kamienicą, w której mieszkała moja Babcia, stał
podobny budyneczek. Dawniej pewnie służył za chlewik, później za coś między
komórką a garażem. Za to na niedużym poddaszu mieszkały hodowane przez sąsiada
gołębie. Tutaj raczej nikt gołębi nie hodował, ale wspomnienia i podobieństwa
same wypłynęły. Chociaż gołąb się znalazł, zapewne przyleciał do karmnika, ale
moje przejście go spłoszyło. Grzywacz zerwał się do lotu, jak tylko pojawiłam
się w okolicy.
Na podwórku kamienicy stoi karmnik, dość ciekawy i w pewnym
sensie skomplikowany w swej budowie. Wygląda na dość wysłużony, jak i cała ta
okolica za płotem. Składa się z kilku domków, jeden – na samym szczycie, jest
rzeczywiście platformą z daszkiem, na którym można wysypać ziarno. Poniżej są
za to zawieszone domki, że tak to ujmę – dwuwymiarowe. Nie jest to zapewne
jedna deska, ale wycięte to to jest w kształt domku i w środku ma wyrżnięty
duży okrąg, u szczytu którego jest haczyk – dzięki temu w „domku” można
zawiesić słoninę, bądź kulkę z ziarna. Całość pomalowana na żółto, czerwono i
zielono. To znaczy, kiedyś – bo teraz przydałoby się odświeżyć, by kolory
nabrały nieco życia.
Przechodzę przez kołowrotek, odbijam kartę na zegarze. I
pierwsze kroki kieruję do stróżówki, by stanąć w wyznaczonym miejscu.
Ochroniarka spogląda na ekran, gdzie wyświetla jej się obraz z kamery
termowizyjnej. Po chwili mówi mi „dziękuję”, a ja jej na to „do widzenia” i
wychodzę. Jestem zdrowa, a przynajmniej nie mam gorączki, więc mogę iść i zająć stanowisko pracy. To nie takie
hop-siup, jeszcze muszę przejść parędziesiąt metrów – mijam przejazd kolejowy,
przechodzę przez drogę, by przejść wzdłuż żywopłotu oddzielającego drogę od biurowca,
za biurowcem na skos – kolejny przejazd kolejowy, kolejne przecięcie drogi,
przejście przez parking maszyn i już jestem u drzwi „kontenera”. Budynek
wzniesiony został z prefabrykatów, całkiem spory, wygodny i nowoczesny. Nie ma co
narzekać.
W końcu mogę zdjąć maseczkę, zdezynfekować dłonie, które i
tak zaraz umyję po tym jak zostawię kurtkę w szafie. Wejdę na open-space i
krótkim „dzień dobry” witam się z obecnymi już w pracy. Załoga okrojona o
połowę, bo albo na urlopach, albo na pracy zdalnej. Przez to jakoś tak smutniej i ciszej, paradoksalnie trudniej się skupić na pracy, bo więcej czasu na myślenie jest... W dodatku przez to wszystko,
siadam nie na swoim miejscu, by zachować dystans między mną a kierownikiem zmiany. Zajmuję
miejsce mojej kierowniczki, ona natomiast pracuje w „izolatce” po naszym
dyrektorze, który zmienił pracę jakiś czas temu. Pokój stoi więc na co dzień pusty,
bo obecny woli siedzieć z większością.
Do dziś środkowy pokój nazywamy czasem „u Jakuba”. Człowiek
nie pracuje z nami już od prawie pół roku, a nadal zdarza nam się tak mówić o „jego”
biurze. Pewnie dlatego, że nikt się nie kwapił wprowadzać tam po nim. W
oderwaniu od wszystkiego, to brzmi teraz trochę jak nazwa karczmy. - To gdzie
robimy spotkanie? - Może „u Jakuba”?
No cóż. Wielu ludzi siedzi teraz w domu, z wiadomych
przyczyn, a ja zasiadam ponownie nad pracą i liczę pociągi. Cóż, że tak
zacytuję „klasyka” z filmików asdfmovie – „I like trains…” A do tego zakwitł mi
storczyk w pracy, który dostałam od naszej ekipy z okazji imienin w zeszłym roku. I kiedy sobie
tak na niego popatruję, to czasem myślę sobie, że może fajnie byłoby mieć
takiego w domu? Na razie jednak rośnie nam na parapecie fasola, ale to… to już zupełnie
inna historia.